sobota, 30 sierpnia 2014
Przeprowadzka we własne miejsce.
Nadeszła w końcu ta chwila, po wielu namowach - zorganizowałem sobie własny serwer oraz domenę. No bo tak szczerze - po co cały czas funkcjonować na bloggerze, kiedy własna domena daje o wiele więcej możliwości. Tak więc zapraszam wszystkich starych i nowych czytelników pod nowy adres : www.kreop.pl. Jestem aktualnie w trakcie przenoszenia większości postów z tej strony, jednakże w najbliższym czasie druga domena będzie w pełni funkcjonalna. Zapraszam ;]
piątek, 29 sierpnia 2014
Słówek kilka o Ice Bucket Challenge
Dobra, uzewnętrznię się, bo zaczyna mnie drażnić to w co przerodziła się akcja w naszym przepięknym kraju. Zacznijmy od samego, prostego faktu - ludzie którzy narzekają jakie to złe, jakie to niedobre, pokazują jacy oni są mądrzy, ogarnięci, że nie marnują wody, że wpłacają na organizacje zapewniające wodę potrzebującym w między innymi Afryce. Tutaj jedna prosta wiadomość do tychże osób - to nie tak działa, to nie o to chodzi i byłoby strasznie miło gdybyście przed jojczeniem i warczeniem na "debili lejących się wodą" najpierw zapoznali się z całym sensem akcji.
Punkt drugi, który również niedawno dostrzegłem. Akcja cała, jak wiadomo, jest zamieszczana pod krzaczkiem #alsicebucketchallenge . Co nam to mówi? Pierwsze 3 litery to ALS - stwardnienie zanikowe boczne. Skoro znajduje się w tagu to znaczy że jest to istotne, prawda ? To na litość boską, bo jaką cholerę wpłacacie kasę na inne organizacje? Ja nie mówię że to źle że na nie wpłacacie, serio, pomoc humanitarna, dotacje - to wszystko jest świetne. Ale mieszacie akcje, ludzie! Tutaj chodzi o zwiększenie świadomości odnośnie samej choroby oraz zbieranie funduszy dla organizacji którzy z nią walczą. Z ALS, nie z chorymi dziećmi, sierocińcami, niepełnosprawnością itp. Na to możecie wpłacać zawsze, jednakże cała akcja ma jakiś cel, czyż nie ?
Podsumowując - ludzie polewają się wodą, nominują 3 kolejne osoby do wyzwania, nie ma problemu. Akcja przeszła na całym świecie, zebrała swoich wielbicieli, zebrała też oczywiście negatywne opinie. Najbardziej podobają mi się te o marnowaniu wody - dużo filmików które widzę organizowanych jest w kabinach prysznicowych, wannach itp. Można to przecież podciągnąć pod prysznic i od razu wody się nie marnuje, tylko normalnie używa. No ale nie, marnujemy wodę a w Afryce dzieci umierają z pragnienia. Jakbyście jej nie marnowali codziennie w inny sposób. Sama akcja jest czysto symboliczna, ma zwiększyć świadomość, o czym pisałem, ma pomóc zbierać fundusze na walkę z chorobą. Naprawdę, wpłacacie na wszelkie organizacje charytatywne - róbcie to dalej. Ale róbcie to od siebie, a nie ze względu na "wyzwanie", w którym chodzi o jedno, specyficzne określone schorzenie oraz o specyficznie podane kwoty - 100 dolarów jak nie zdążysz, 10 jak zdążysz. Skończmy kombinować, cel jest łatwy, wykonanie też, wszystkie warunki zostały już wiele razy dokładnie określone. I na koniec - mój ulubiony filmik z #alsicebucketchallenge.
czwartek, 28 sierpnia 2014
Time Travel - The Neverhood
No i nadszedł czas na kolejną perełkę z cyklu "gry z dzieciństwa". Mowa tutaj o Neverhoodzie, cudownej przygodówce ze strasznie ciekawymi elementami logicznymi. Oczywiście cudów nie należy się spodziewać, gra wydana została w 1996 roku. Kto jej nie znał - niech ją pozna, warto. Piękny świat, którego grafika jest wręcz ponadczasowa - w końcu wszystko wykonane jest z plasteliny. Ciężko więc porównywać grafikę tego pokroju do dzisiejszych Krajzisów i Szkajrimów. Jest po prostu jedna, jedyna, wyjątkowa i niepowtarzalna. Tak samo z resztą ma się kwestia fabuły całej rozgrywki - gwarantuje długie dni spędzone przed komputerem. Bo takie właśnie produkcje miały swojego czasu największe wzięcie - grafika nie musi wgniatać w fotel, natomiast fabuła koniecznie musi wciągać i nie pozwalać się oderwać od komputera.
To, co wyróżnia Neverhooda najbardziej spośród wielu rówieśników to gigantyczna dawka humoru. Odnoszę wręcz wrażenie, że to był jedyny cel całej produkcji. Nie jest to jednak ten typ humoru, który możemy spotkać we wcześniej opisywanym "Sajmonie", można go raczej zakwalifikować do znanego z licznych kreskówek, pokroju Królika Buggsa, Donalda itp. Całość rozgrywki dodatkowo umila nam ścieżka dźwiękowa, która doskonale pasuje do tego typu świata.
Co do linii fabularnej - do najbardziej skomplikowanych na świecie nie należy. Nasz główny bohater, Klaymen, budzi się w nieznanym pokoju. Naszym zadaniem jest w sumie dowiedzieć się kim jest, gdzie jest i co tam robi (dostrzegam podobieństwa między Kac Vegas). Podczas całej wędrówki przez plastelinowy świat będziemy natrafiać na dyski z nagraniami niejakiego Willy'ego. Po zebraniu dysków odkryjemy całą historię tegoż świata, nie jest to jednak warunek konieczny do ukończenia gry. No, i dodatkowy smaczek - gra oferuje nam 2 zakończenia, pozytywne oraz negatywne. Warto w niego zagrać, warto go przejść i warto do niego wracać w praktycznie każdym momencie. Gra zostawia po sobie bardzo dużo pozytywnych wspomnień, potrafi również rozbawić każdego, niezależnie od wieku.
To, co wyróżnia Neverhooda najbardziej spośród wielu rówieśników to gigantyczna dawka humoru. Odnoszę wręcz wrażenie, że to był jedyny cel całej produkcji. Nie jest to jednak ten typ humoru, który możemy spotkać we wcześniej opisywanym "Sajmonie", można go raczej zakwalifikować do znanego z licznych kreskówek, pokroju Królika Buggsa, Donalda itp. Całość rozgrywki dodatkowo umila nam ścieżka dźwiękowa, która doskonale pasuje do tego typu świata.
środa, 27 sierpnia 2014
Android - Plague Inc.
Dawno, dawno temu, gdy w telewizji serwowali nam hity pokroju "Power Rangers", "Kapitan Planeta" czy "Dragon Ball" dzieciaki marzyły, żeby być takimi właśnie bohaterami. No cóż, firmy produkujące gry wykorzystywały to w najlepsze i takie właśnie produkcje wypuszczali na rynek. Teraz jednak nadeszła pora na trochę inne myślenie - i Ty możesz zostać zabójczym wirusem i zniszczyć całą populację ziemi! Czy tylko dla mnie to brzmi o niebo lepiej niż jakiś tam nudny, oklepany superbohater. Ale na temat, żeby nie było!
Grę odkryłem dzisiaj, zupełnym przypadkiem przeglądając kolejne losowe strony sieci, bez szczególnego celu. Plague Inc. to klasyczna strategia, polegająca dokładnie na tym, co opisałem wcześniej - na zarażeniu całego świata śmiertelnym choróbskiem. Oczywiście, nie zaczynamy od "most powerfull" tylko od zwykłej, małej bakterii, którą można odpowiednio przerobić w trakcie rozgrywki. Grając zdobywamy punkty DNA, których możemy użyć do odpowiednich ewolucji naszego narzędzia zagłady - do wyboru są 3 "drzewka rozwoju", które jednak należy rozwijać w sposób przemyślany. Mamy drzewko dotyczące dróg rozprzestrzeniania się zarazy, dzięki czemu możemy liczyć na jakiekolwiek epidemie. Drugie dotyczy symptomów, bo na kiego grzyba zarażać cały świat bakterią która powoduje zaledwie kaszel, toż to musi zabijać. Ostatnie drzewko jest równie ważne, są to nasze umiejętności, takie jak między innymi wytrzymałość w różnych klimatach czy odporność na leczenie. Zrównoważenie wszystkich drzewek jest kluczem do zwycięstwa, nie jest to jednak takie łatwe jak by się myślało.
Cała gra ma formę symulatora w czasie rzeczywistym. W wersji pełnej można ją trochę przyspieszyć, jednakże powoli też gra się przyjemnie. Jak widać na załączonym obrazku - mamy partie świata zakażone i te, które są "czyste". Jednocześnie z naszym rozwojem mutacji świat skupia się na badaniach nad lekarstwem. Kto pierwszy, ten lepszy - jak tylko szczepionka zostanie wynaleziona mamy game over. Gra się strasznie przyjemnie, jednakże jest to ciężka gra. Wbrew wszystkiemu już poziom trudności "normal" jest dość dużym wyzwaniem dla początkującego gracza. Badania przeprowadzane są szybciej, ludzie bardziej dbają o higienę itp, a wszystkie te czynniki wcale nie pomagają w masowej zagładzie. Tak więc jeśli znudziły Ci się marzenia o byciu superbohaterem - zostań superbakterią lub superwirusem, tylko i wyłącznie po to, żeby zniszczyć całą populację. Od siebie dodam jeszcze że zupełne przeciwieństwo tej gry dostępne jest w formie planszowej - tam jednak prowadzimy zespół naukowców mających na celu opanowanie zarazy. Jednakże gra po stronie "tych złych" zawsze sprawiała mi większą przyjemność!
wtorek, 26 sierpnia 2014
Time Travel - Baldur's Gate 2
Dzisiaj kolejna perełka, każdemu chyba dobrze znana. Wydana w 2000 roku produkcja Baldur's Gate 2 stanowi, jak można się łatwo domyśleć, kontynuację części poprzedniej. Nie będę jednak opisywał jedynki - wybaczcie, fakt jest taki że gra mnie koszmarnie nudziła. "Dwójka" miała dla mnie szybszą akcję, więcej się działo no i - oczywiście - do dyspozycji gracza oddanych zostało więcej użytecznych czarów, zależnych od poziomu postaci. No i nie zapominajmy o jednej rzeczy, która każdemu graczowi utkwiła w pamięci po dziś dzień - Fronczewski i jego słynne, cudowne "Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę". No, cudowne do czasu - zaczynało irytować kiedy jedna z postaci była przeciążona i lazła przez mapę z tempem żółwim.
Grafika, jak widać, jest dość pikselowata. Nie grafika jednak liczy się w produkcji tego typu, Baldur's Gate bowiem jest jedną z wielu gier gatunku cRPG. Naszym celem jest odzyskanie porwanej przez złego maga przyjaciółki Imoen. Można by powiedzieć że gameplay jest prosty jak konstrukcja cepa - chodzisz, zabijasz tych, którzy chcą zabić Ciebie, wykonujesz misje, awansujesz na coraz wyższy poziom żeby zdobyć potęgę i uwolnić Imoen. Jednakże nie jest aż tak kolorowo - w grze musisz podejmować rozmaite wybory, a często bywa tak, że podjęty wybór decyduje czy np. ukończysz dane zadanie, zdobędziesz super-ekstra-wypasioną broń.
Dodatkowym smaczkiem, który nie pozwolił mi oderwać się od komputera przez dłuuugie dni był fakt, iż akcja BG dzieje się w świecie opisywanym w wielu pozycjach książkowych z serii Forgotten Realms. Możemy więc w trakcie gry odwiedzić Podmrok, spotkać Drizzta Do'urdena i wiele, wiele innych postaci opisywanych właśnie w książkach. Dochodzi jeszcze do tego dodatek - Tron Baala, w którym twórcy zaserwowali nam nową klasę - Dziki Mag. Przyznaję, jedna z najciekawszych klas które spotkałem do tej pory w jakiejkolwiek pozycji cRPG. Ma to do siebie, że nie zawsze czarowanie mu wychodzi. Możesz więc, dla przykładu, zabić swojego przeciwnika spadającą z nieba krową.
Podczas rozgrywki oprócz faktu że musisz lecieć "zgodnie ze scenariuszem" i wykonywać chain-questa fabularnego - masz multum questów pobocznych. Oprócz zwykłych, króciutkich zadań od NPC zdobywasz również questy chainowe, powiązane z danymi obszarami i questy charakterystyczne dla rózżych bohaterów. No i nie można się skupić tylko i wyłącznie na awansowaniu - trzeba również zadbać o ekwipunek naszych postaci. Ze względu na różnorodność klas i ras daje to naprawdę gigantyczne możliwości, szczególnie że w skład drużyny wchodzi max 6 osób. Ilość kombinacji jest naprawdę gigantyczna, a dla każdej postaci można znaleźć tą jedną, jedyną, najlepszą broń.
No i wisienka na torcie - Twoje decyzje nie muszą być zgodne ze zdaniami Twoich towarzyszy, przez co mogą oni opuścić drużynę. Są jeszcze oczywiście dodatki pokroju wątków romantycznych, szczególnie między głównym bohaterem/bohaterką a członkami drużyny. Gra zapewnia rozrywkę na naprawdę długie tygodnie, przede wszystkim ze względu na masę możliwości wyboru bezpośrednio wpływających na losy naszej wesołej kompanii. Dla mnie to jeden z najklasyczniejszych przedstawicieli czasów, kiedy gry komputerowe posiadały coś więcej niż krew, flaki, ładną graficzkę i prostą jak konstrukcja cepa fabułę.
niedziela, 24 sierpnia 2014
Time Travel - Simon The Sorcerer 2: The Lion, the Wizard and the Wardrobe
Cofnijmy się wstecz o blisko 20 lat. Tak, wtedy właśnie premierę miała wspomniana gra - co prawda nie dokładnie 20 lat temu, acz 19. W roku 1995 premiera światowa, premiera nasza, ze swojską ścieżką językową - około 3 lata później. Jednakże - warto było czekać. Dlaczego wspominam właśnie o tej pozycji? Można powiedzieć że to gra mojego dzieciństwa, pierwsza pozycja przygodowa, przesączona łamigłówkami (których teraz już nie znoszę) i specyficznym rodzajem humoru. Mamy tutaj zarówno parodie filmowe, przeróbki legend a także cóż... nie ukrywajmy - totalnie popieprzony świat. Bo jak inaczej ocenić świat, w którym za brak spłaty pożyczki strzelają z balisty (a może z katapulty?) do Twojego domu?
Linia fabularna jest prosta jak konstrukcja cepa, rzec by się chciało. Simon przez przypadek trafia do świata, w którym znajdował się już w poprzedniej części, ale do tego nie będę nawiązywać. Zły czarownik Sordid planuje się na nim zemścić za wcześniejsze pokrzyżowanie jego planów, próbuje więc przyzwać go do swojego świata. Coś jednak idzie nie tak, w magicznej szafie nawala GPS czy ki czort, i Simon ląduje w sklepie magicznym starego znajomego. W zasadzie chce tylko wrócić do swojego świata, w tym celu jednak musi zdobyć tajemnicze paliwo do szafy (wtf!?) śluzowicę. Nieustannie kojarzyła mi się ze śliwowicą, wcale nie wątpiłem więc w jej magiczne właściwości.
Wspominałem o karykaturach, o kpinach i parodiach. W trakcie gry znajdujemy całe multum odwołań do popularnych serii. Mamy na przykład rodzinkę 3 misiów, którym niestety trzeba narobić trochę problemów. Mamy dżina z lampy, mamy też odwołania do seriali - chociażby Drużyny A. Dodatkowo - same elementy otoczenia są dość... specyficzne. W końcu to całkiem normalne, żeby w średniowiecznym społeczeństwie (już pal licho magię) funkcjonowała sieć błotnych fast-foodów, prawda?
Bohater również nie jest jakimś szczególnym okazem normalności. Oczywiście to również znaczy co przez normalność rozumiemy. To klasyczny nastolatek z "dzisiejszych czasów", zasuwający w jeansach, pierwszej lepszej koszulce i z długimi kudłami. No definitywnie - jeden rzut oka żeby wiedzieć, że znalazł się w złej bajce. Ale również i on jest głównym elementem humorystycznym tejże rozgrywki - denne kawały, jakieś losowe odzywki, czasem nawet celne komentarze - to wszystko tworzy wyjątkowy, cudowny świat Simona, przy którym spędziłem niezliczone godziny. Zaznaczmy jeszcze iż kiedy w to zacząłem grać - internet nie był aż tak popularny - nie dało się po prostu wklikać w googlach tytułu żeby znaleźć jakikolwiek poradnik. Trzeba było wszystko robić samemu, próbować wielu opcji i wczytywać grę multum razy, kiedy coś nie wyszło. Do tej pory jednak bardzo miło wspominam całą rozgrywkę w Simona.
sobota, 23 sierpnia 2014
Wychowanie nałogowe.
Dawno, dawno temu żyła sobie młodzież nie posiadająca uzależnień. Oczywiście, było wśród nich kilku delikwentów którzy takowe mieli - zawsze wyjątek znaleźć się musi. Jednakże z czasem zaczęły w ludziach zachodzić zmiany. Nikt nie wie, czy powodem tych zmian było złe wychowanie jednostki czy wręcz przeciwnie - dobre wychowanie które trafiało w pewnym momencie w złe grono. Fakt jest taki, że ludzie zaczęli coraz bardziej chamieć. Nawet teraz, pisząc ten tekst i słuchając radia trafiam na utwory przesiąknięte wulgaryzmami.
Nie mówię tylko o uzależnieniu od przekleństw - chociaż myślę że można to teraz tak nazwać - chodzi mi o ogólne uzależnienia. Nie będę poruszał tematu narkotyków - z tym się nie stykam zbyt często. Jednakże jeśli chodzi o alkohol i nikotynę - dostrzegam naprawdę drastyczną zmianę, w odniesieniu do chociażby 10 lat wstecz. Nie tak dawno temu, dla przykładu, podczas spaceru miałem niewątpliwą nieprzyjemność trafić na dziewczynkę - w sumie to wręcz jeszcze dziecko - na oko 13-letnią, palącą bezczelnie fajkę w środku miasta. Nie będę już pytał o to skąd ją miała - w końcu "polak potrafi", znajdziemy zawsze sposób na wszystko. Zmartwiło mnie natomiast to, iż pozdrowiła mnie wielce życzliwym "co się kurwa gapisz". No ja się pytam - co się stało ze społeczeństwem? Czy rodzice mózgi potracili, żeby nie wiedzieli co z ich dzieciarnią się dzieje? A tutaj niespodzianka - chyba jednak wiedzą. Również nie tak dawno temu spotkałem dzieciaka, też na oko 12 - 13 lat palącego epapierosa. No, jeśli to nie była zasługa rodziców to nie mam zielonego pojęcia skąd udało mu się zdobyć na to pieniądze. Chyba że na komunię dostał, w końcu wszyscy ścigają się w kwestii "oryginalnych prezentów".
Mamy wyzwiska, które towarzyszą człowiekowi na każdym kroku. Fakt, sam klnę, nie jestem bez winy. Jednakże nawet ja potrafię dostrzec różnicę między "kurwa" jako przecinek a używaniem jej co drugie słowo. A coraz częściej to widuję. Niezależnie czy to w życiu normalnym czy online - im człowiek więcej klnie tym jest młodszy. Prawda, nie znalazłem w tej kwestii badań, mogę więc posiłkować się jedynie własnymi obserwacjami. A ich wyniki na pewno nie są w najmniejszym nawet stopniu pozytywne.
No i na sam koniec - alkohol. Tak, to było, jest i będzie. Bo picie jest wyznacznikiem statusu - idziesz na imprezę - pijesz. Tak samo było kiedy byłem młodszy, co wcale mnie nie uszczęśliwia. Teraz jednak widzę kolejny spadek - coraz młodsi topią się w butelkach. Kiedyś widok 16 latka z piwem mógł szokować, teraz jest to dość codzienny widok. Baa, nawet 13-14 latek z butlą piwa przestaje mnie zadziwiać, widzę to coraz częściej. I powiedzcie mi teraz - co nas czeka w przyszłości ? Bo skoro teraz mamy taką "młodzież" to jakie będą ich dzieci? Nie chcę zwalać na nikogo winy bo fakt jest jeden - nie mam zielonego pojęcia na kogo. Nie wierzę, że to wina bezstresowego wychowania, wątpię również żeby cała wina leżała po stronie rodziców. Mógłbym zwalić winę na otoczenie, jednakże wątpię żeby to cokolwiek wyjaśniło. Pozostaje mi więc zamknąć ten temat i dalej zastanawiać się nad tym, dokąd zmierza nasze społeczeństwo.
czwartek, 21 sierpnia 2014
FunTab 8 - krótka recenzja użytkownika
Tablet za friko, do tego mobilny internet "awaryjny" na 2 lata za dość niską cenę i router w komplecie - cóż, przyznaję bez bicia - połknąłem haczyk. Nie liczyłem co prawda na najlepszy sprzęt na świecie (chociaż z routera oferowanego przez orange jestem diabelnie zadowolony. Mały, funkcjonalny, z niezłym zasięgiem - cudeńko po prostu) ale to co zaserwowali w postaci FunTabu 8 to jedna wielka paranoja. Dodatkowo - chciałem wcześniej wyszukać jakiekolwiek informacje w sieci na temat oferowanego przez nich sprzętu - nie ma możliwości. Później o samym tablecie też zbyt dużo nie mogłem wyszukać, więc postanowiłem że sam go skomentuje. Może nawet komuś ocena się przyda.
Dobra, to do rzeczy. Zgodnie z parametrami "na karteczce" tablecik kręci się na Dual Core Rockchipie 3026, posiada 1GB DDR3 oraz Akcelerator 3D. Pamięć wbudowana to 8GB. Nie jest to dużo, ale oczywiście dodatkowy slot na kartę być musi. System na którym funkcjonuje to Android 4,2 Jelly Bean. Nie ukrywam, nie znam się na tym zbyt dobrze - ale system akurat problemów mi nie sprawia, lubię androida. Obsługuje większość popularnych formatów muzycznych i filmowych, jest też całkiem wygodny w kwestii oglądania czegokolwiek - ekranik nie jest gigantyczny, ale 7,85" zdecydowanie wystarcza na podróżne oglądanie dla zabicia czasu. Gra się na nim również całkiem przyjemnie, jedynie trochę drażni mnie przeglądanie stron. Ale to raczej moja wina, mam po prostu zbyt wielkie paluchy.
To co mnie w nim zaskoczyło - i to wcale nie pozytywnie - to brak czegokolwiek hmm... przydatnego. Chciałem go wykorzystać jako GPS - GPSa nie ma. Chciałem podłączyć do niego antenkę bluetooth, coby jednak ten GPS był - bluetootha nie ma. No istna paranoja jak dla mnie, ale cóż począć - w końcu cudów się nie spodziewałem. Jednakże co do bluetootha - fakt, mogę się mylić, jednakże nie mam pojęcia gdzie to cholerstwo jeszcze może być ukryte. Również zasięg WiFi "dupy nie urywa", co mówię z żalem. Jest zdecydowanie słabszy niż mojej starej, wysłużonej Xperii Tipo.
Co do wrażeń estetycznych i funkcjonalności nie mam zbyt wielu zastrzeżeń. Trzyma się go całkiem wygodnie, ekran dotykowy też nie szwankuje. Bateria wytrzymuje mi koło 12 godzin, w zależności od funkcjonalności - jak wcale z niego nie korzystam to domyślam się że nawet dłużej. Chodzi płynnie, nie ma problemów z jakimikolwiek "zawieszeniami się" ani niczym takim.
Finalnie - jest to tablet dobry na "pierwszy raz". Można go śmiało używać jako czytnika ebooków, przenośnego ekranu do jakichkolwiek filmów, można też na nim spokojnie przeglądać sieć i grać w cokolwiek. Co do szerszych zastosowań - mimo że za cholerę nie wiem jak go przerobić na GPS - całkiem użyteczny jest w kwestii przeglądania Google Maps i "orientacyjnym" ustalaniu swojej pozycji. Nie polecam go użytkownikom którzy spodziewają się prawdziwych cudów na kiju, jednak do pierwszych przygód z tabletami, do jakichś prostych czynności, baa, nawet żeby w ubikacji zastąpił gazetę - jak najbardziej. Wygodny, wytrzymały, całkiem długo trzymający. Przyda się zarówno w domu jak i w podróży. Nie zmienia to jednak faktu że czuję się przez Orange trochę wydymany. Liczyłem jednak na trochę więcej.
poniedziałek, 18 sierpnia 2014
Spec Ops: The Line czyli pustynne post-apo
Taka oto perełeczka dnia wczorajszego wpadła w me cudne, spragnione ciekawej fabularnie i efektywnej strzelanki, ręce. Dlaczego perełka, dlaczego się tak rozpływam nad tym tytułem? Otóż, Spec Ops nie bazuje na tym, czego możemy się spodziewać po wielu strzelaninach - tutaj jest fabuła, i to fabuła która diabelnie wciąga. Nie oczekiwałem podczas gry na kolejne hordy wrogów, zmutowanych czy nie, do zabicia - oczekiwałem natomiast na przerywniki filmowe, na dialogi między członkami drużyny, na komunikaty radiowe, gdyż wszystko przybliżało mnie coraz bardziej do zrozumienia głównej zagadki - "o co chodzi w tym bajzlu?". Bo bajzlem można to nazwać spokojnie.
Wprowadzenie do gry daje nam prosty, wręcz nudny cel - mamy pomóc w ewakuacji ludności, zrobić rozeznanie w sytuacji i uniknąć jakichkolwiek strat. Zasadniczo jest to doskonale znane z całej masy strzelanek, więc bliski byłem zaszufladkowaniu gry między wieloma innymi nudnymi. Nic bardziej mylnego, po niedługim czasie napotykamy się na "tubylców", którzy bardzo życzliwie witają nas przy użyciu granatów, karabinów snajperskich, RPG, ogólnie rozumianego ołowiu. I, co jeszcze milsze, znalazły się w grze fragmenty które musiałem przechodzić po kilkanaście razy. SI przeciwników stoi na dość wysokim poziomie. No, albo ja wyszedłem z wprawy jeśli chodzi o strzelanki trzecioosobowe.
Trochę więcej o samej grze - wydana została w roku 2012 przez studio Jager Development, i jak można się domyśleć - nie jest pierwszą grą w serii. Ale nie o poprzednich i kolejnych częściach będę się tutaj rozpisywał. Oprócz kwestii fabuły, która jak już nadmieniłem wciąga - gra naprawdę urzeka pięknymi, futurystycznymi krajobrazami. A może postapokaliptycznymi? Myślę że tą decyzję muszę zostawić poszczególnym graczom, jednak uwierzcie mi - widok drapaczy chmur, których w Dubaju jest multum, pochłoniętych przez wydmy i zniszczonych przez burze piaskowe - naprawdę robi wrażenie. I to ogromne.
Wracając do głównego nurtu fabularnego - nasze zadanie to uratowanie żołnierzy prowadzonych przez pułkownika Johna Konrada, których zadaniem było wsparcie ewakuacji i ochrona mieszkańców. Do momentu pojawienia się sygnału alarmowego - kontakt z oddziałem zniknął. Ze względu jednak na ten sygnał na pomoc (i rozeznanie ofc) wysłana została jednostka 3 osób z Delta Force, której jako gracz jesteś dowódcą. Żeby nie było zbyt fajnie i kolorowo szybko okazuje się, iż Konrad zasadniczo nie chce być uratowany. Nie jest mu również na rękę, żeby oddział Delta Force wrócił do domu. Chyba że w plastikowym worku. Tak więc, jak łatwo się domyślić, misja ratunkowa przeradza się w klasyczny survival, z wykorzystaniem wielu elementów naturalnych - w budynkach dobrze strzelać po szybach, żeby wrogów zasypać piaskiem itp.
Na grę natrafiłem przypadkiem, jednakże polecam ją każdemu. Nie jest to aktualnie zbyt drogi zakup, do tego ma naprawdę ciekawą ścieżkę fabularną i efektowną jak diabli grafikę. Polecam gorąco każdemu, produkt dobry zarówno do zarwania nocki - jak i do zwykłego, relaksacyjnego, wieczornego seansu w towarzystwie myszki i klawiatury. Może określenie "post-apo" jest zbyt mocne, w końcu to tylko jedno miasto... jednak naprawdę takie wrażenie gra na mnie wywarła. Warto zagrać, warto sprawdzić.
piątek, 15 sierpnia 2014
Gdy depresja staje się zbyt mainstreamowa.
Nie dawno temu natknąłem się na sporo ciekawych artykułów poruszających tematykę depresji. Dotyka ona zarówno zwykłych szaraczków, jak i znane osoby, które znamy ze świata radia, telewizji, nawet z gazet. Przez długi okres czasu ludzie bali się to przyznać, ale fakt - depresja jest chorobą. I to chorobą która w coraz większym stopniu panuje nad sercami i umysłami zarówno młodych, jak i starych osób. Nie leczona, zostawiona sama sobie może prowadzić nawet do samobójstwa. Jest to dość skrajny przypadek, ale w sytuacji gdy "pacjent" nie widzi w niczym sensu - może wydawać się idealnym lekarstwem. Pojawia się jednak pytanie - jak z depresją walczyć oraz w co może się przeistoczyć.
Jednym z kolejnych "kroków" do których może prowadzić depresja jest hikikomori. Nie przejmujcie się japońską nazwą, syndrom notowany już był w mniejszym lub większym stopniu na całym świecie, można powiedzieć że dopiero zaczyna się rozprzestrzeniać. W krótkim opisie - jest to syndrom wycofania się społecznego. Może być powiązany właśnie z depresją, jednakże nie musi to być koniecznie główny powód. Chorzy na hikikomori (no, myślę że można ich tak śmiało nazwać) zazwyczaj wycofują się całkowicie z jakichkolwiek interakcji społecznych prowadzonych bezpośrednio. Do komunikacji korzystają przede wszystkim z telefonów i internetu, a i to często ostateczność. Syndrom ten nie dotyka jedynie młodych ludzi, jest zagrożeniem dla każdej grupy wiekowej.
Kojarzycie powiedzenie "mój dom jest moją twierdza"? No, to macie już mniej-więcej pojęcie o co chodzi w całym hikikomori. Osoby te spędzają dłuższy okres czasu unikając ruszania się z domu, w radykalnych przypadkach wręcz z własnego pokoju. Styl życia hikikomori jest skrajnym przeciwieństwem życia społeczeństwa - śpią w dzień, w nocy czas spędzają przed komputerem lub telewizorem, tylko po to aby rano znów zasnąć i kontynuować martwy krąg zaraz po przebudzeniu.
Oczywiście nie jest tak, iż hikikomori to tylko i wyłącznie syndrom chorobowy. Można wyszczególnić kilka typów, w zależności od testowanej zmiennej. Jednakże patrząc tylko pod względem "czy to choroba" - można wytypować hikikomori z wyboru i z "konieczności". Są ludzie, którzy zamykają się w tym swoim świecie tylko po to, żeby trwać obok, aby nie stać się bezmyślnymi trybikami w maszynie społecznej. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, baa, jest to tylko ucieczka, jednakże dla niektórych jest to najlepsze wyjście. Osoby te klasycznie negują to, w jakim kierunku zmierza świat, moda, samo w sobie społeczeństwo, i zamiast buntować się jak liczne subkultury - trwają obok w nadziei na przeczekanie.
Nie proponuję takiego wyjścia w walce z ogarniającą depresją i przygnębieniem, jednakże jeśli masz już dość - kilka dni życia niczym hikikomori, w zamknięcie 4 ścian, bez jakichkolwiek interakcji potrafi postawić na nogi i pomóc w zregenerowaniu energii. Istnieją różne sposoby w walce z depresyjnym choróbskiem, jednak jest jedna zasada - nigdy się nie poddawaj. Nawet jeśli będzie Ci się wydawało że cały świat jest przeciwko Tobie - pokaż mu ile Cię to obchodzi. Bo mnie osobiście - nic.
środa, 13 sierpnia 2014
"Dobra pizza nie jest zła", czyli szybki tutorial "jak zrobić pizzę "na oko"
Nie można ciągle pisać o rzeczach poważnych, mniej lub bardziej istotnych, w jednej tematyce. Nie da się również czytać ciągle o jednym, czasem trzeba po prostu wrzucić jakiś post dla odświeżenia. No i na tym będzie się opierał dzisiejszy wpis. Piątek już blisko, niby że jakieś święto czy coś, ale wieczorem dobrze usiąść przed telewizorem w większym gronie, z czymś dobrym do przekąszenia. Stąd też patent na pizzę, szybką, prostą i diablo sycącą.
Wymagania:
Do ciasta:
Ręce (sztuk: 2)
Miska (sztuk: 1)
Mąka (0,5 kg / 1 kufel)
Woda (250 ml / pół kufla)
Drożdże (no, tak ze 30g tych w "papierku")
Cukier (1 łyżeczka, do drożdży)
Oliwa (1 łyżka - taka większa łyżeczka, dozupna)
Sół (pół łyżeczki. Albo łyżki. Do smaku po prostu)
Do "tego fajnego sosu którym smaruje się ciasto":
Kubek/Miska (sztuk:1)
Ketchup + Koncentrat pomidorowy (ja stosuję proporcję 1:2)
Ocet (jeden pies jaki, dosłownie ćwierć nakrętki)
Cukier (do smaku, no)
Przyprawy (ta "do pizzy" wystarczy, w innych wypadkach - co tam macie. Oregano, bazylia mile widziane)
Farsz (albo "posypka", "strojenie"):
Zalecane składniki - Ser, mięso, pieczarki, papryka. W sumie najłatwiej otworzyć lodówkę i samemu osądzić. Ser jest koniecznym minimum. Na załączonym obrazku znajdują się pizze z czerwoną cebulą, pieczarkami, 3 rodzajami papryki, jakąś szynką (czort wie jaką, była w lodówce). No i serem, którego wcale nie jest tak mało.
Składniki są, można czarować. Do miski wrzucamy suchą część, oprócz soli. Obok, w jakimś kubeczku rozrabiamy drożdże z wodą (albo mlekiem, co kto lubi) i cukrem. łączymy z mąką, dolewamy wody (trochę dobrze w kuflu zostawić, i dosypać tam soli). Mieszamy wszystko razem, dolewamy oliwy i wody z solą. Założenie proste - ciasto zbyt lepkie - zasypać mąką. Ciasto się "nie klei" - dolać płynu. Jak już całość będzie wyrobiona - zakrywamy ścierką (zalecana czysta) i odstawiamy do wyrośnięcia. Czas zależy od naszych możliwości, ja nawet i na 2 godziny byłem w stanie odstawić. Nic się nie dzieje.
Ciasto gotowe, wszyscy szczęśliwi, następnie trzeba je "rozprasować". Jak mamy 4 blachy jak ja - rozdzielamy ciasto na 4 części, każdą część rozwałkowujemy (ręcznie, wałkiem, butelką po wódce - wszystko działa) i układamy na blachę. Oczywiście w trakcie ciasto należy czasem podsypywać, mąką albo kaszą manną (manna działa świetnie, ciasto jest bardziej chrupkie). Jak już wszystko jest rozwałkowane smarujemy sosem, wykładamy składniki, posypujemy serem i wsadzamy do piekarnika. Piec w temperaturze 200 stopni przez ~15 minut. Oczywiście, wszystko zależy od grubości ciasta i siły piekarnika, u mnie jednak to wystarczy. Co jakiś czas warto sprawdzić czy ciasto nie jest surowe. Po wyciągnięciu pokroić i podawać. I pamiętajcie o starym, pięknym powiedzeniu: "Pizza jest jak sex. Nawet jak jest zła to i tak jest całkiem niezła".
Wymagania:
Do ciasta:
Ręce (sztuk: 2)
Miska (sztuk: 1)
Mąka (0,5 kg / 1 kufel)
Woda (250 ml / pół kufla)
Drożdże (no, tak ze 30g tych w "papierku")
Cukier (1 łyżeczka, do drożdży)
Oliwa (1 łyżka - taka większa łyżeczka, dozupna)
Sół (pół łyżeczki. Albo łyżki. Do smaku po prostu)
Do "tego fajnego sosu którym smaruje się ciasto":
Kubek/Miska (sztuk:1)
Ketchup + Koncentrat pomidorowy (ja stosuję proporcję 1:2)
Ocet (jeden pies jaki, dosłownie ćwierć nakrętki)
Cukier (do smaku, no)
Przyprawy (ta "do pizzy" wystarczy, w innych wypadkach - co tam macie. Oregano, bazylia mile widziane)
Farsz (albo "posypka", "strojenie"):
Zalecane składniki - Ser, mięso, pieczarki, papryka. W sumie najłatwiej otworzyć lodówkę i samemu osądzić. Ser jest koniecznym minimum. Na załączonym obrazku znajdują się pizze z czerwoną cebulą, pieczarkami, 3 rodzajami papryki, jakąś szynką (czort wie jaką, była w lodówce). No i serem, którego wcale nie jest tak mało.
Składniki są, można czarować. Do miski wrzucamy suchą część, oprócz soli. Obok, w jakimś kubeczku rozrabiamy drożdże z wodą (albo mlekiem, co kto lubi) i cukrem. łączymy z mąką, dolewamy wody (trochę dobrze w kuflu zostawić, i dosypać tam soli). Mieszamy wszystko razem, dolewamy oliwy i wody z solą. Założenie proste - ciasto zbyt lepkie - zasypać mąką. Ciasto się "nie klei" - dolać płynu. Jak już całość będzie wyrobiona - zakrywamy ścierką (zalecana czysta) i odstawiamy do wyrośnięcia. Czas zależy od naszych możliwości, ja nawet i na 2 godziny byłem w stanie odstawić. Nic się nie dzieje.
Ciasto gotowe, wszyscy szczęśliwi, następnie trzeba je "rozprasować". Jak mamy 4 blachy jak ja - rozdzielamy ciasto na 4 części, każdą część rozwałkowujemy (ręcznie, wałkiem, butelką po wódce - wszystko działa) i układamy na blachę. Oczywiście w trakcie ciasto należy czasem podsypywać, mąką albo kaszą manną (manna działa świetnie, ciasto jest bardziej chrupkie). Jak już wszystko jest rozwałkowane smarujemy sosem, wykładamy składniki, posypujemy serem i wsadzamy do piekarnika. Piec w temperaturze 200 stopni przez ~15 minut. Oczywiście, wszystko zależy od grubości ciasta i siły piekarnika, u mnie jednak to wystarczy. Co jakiś czas warto sprawdzić czy ciasto nie jest surowe. Po wyciągnięciu pokroić i podawać. I pamiętajcie o starym, pięknym powiedzeniu: "Pizza jest jak sex. Nawet jak jest zła to i tak jest całkiem niezła".
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Nie wszystko dla dzieci, co animowane. O bajkach i nie tylko.
Tak, dzisiaj mała zmiana klimatu. Zestawienie różnego typu animacji, które wywarły na mnie duże wrażenie. Oczywiście, nie będę podawał najbardziej znanych, typu "Shrek" lub "Animatrix", nie będę też kręcił się wokół jednego gatunku. To po prostu zestawienie tych produkcji, które poleciłbym każdemu, tak po prostu - dla zapoznania się z kulturą, twórczością itp. Postaram się również zamieścić krótki opis pokroju "o co kaman", jednakże niektóre z wymienionych produkcji oglądałem dość dawno temu, mogę więc być nie do końca ścisły w szczegółach. Z racji na fakt, iż nie jest to Top 10 - kolejność będzie całkowicie losowa.
WALL-E
Animacja która od samego początku przypadła mi do gustu. Katastroficzna poniekąd wizja ziemi, całkowicie zniszczonej przez jej mieszkańców. Do jej sprzątnięcia został przydzielony nasz bohaterski robocik, Wall-e. Ludzie w tym samym czasie wyruszają w kosmos, na swoistą pielgrzymkę, w oczekiwaniu aż Ziemia znowu będzie się nadawała do zamieszkania. Mimo tego, iż w formie bajki - porusza wiele wątków oraz problematycznych tematyk, jak chociażby zanieczyszczenie środowiska, które w efekcie doprowadziło do przymusowej emigracji ludzkości, rozwój technologiczny który bardziej zaszkodził niż pomógł, szczególnie w kosmosie. Zawiera również wątek romantyczny, ale w sumie w produkcjach Disneya i Pixara wątek ten znajduje się w chyba każdej pozycji. Na sam koniec film ten wywarł na mnie dobre wrażenie, jednak podszedłem do niego bardziej jak do filmu katastroficznego. W końcu obraz ziemi oraz jej mieszkańców niezbyt napawa optymizmem...
Resident Evil
Całkowita zmiana klimatu po Wall-e. Dzieło Makoto Kamyia'giego (?! - sorry, nie mam pojęcia jak odmieniać japońskie nazwy), odpowiedzialnego również za filmy Godzilla kontra Mechagodzilla III oraz Tokijska Policja Gore (no dobra, w niektórych kręgach to może być znane. Chyba). To co rozróżnia animacje (mamy dwie - jedno to RE Degeneracja, drugi film to RE Potępienie) to przede wszystkim główny bohater. Akcja nie kręci się, jak w przypadku filmów, wokół Alice, lecz wokół Leona S. Kennedy'ego. Zasadniczo podstawowa fabuła się nie zmienia - mamy wirusa, mamy zombiaki. Cała akcja jednak związana jest dość ściśle z grą, akcja w filmie dzieje się na kilka lat po wydarzeniach przedstawionych w "tej - i - tej" części gry. Dlaczego wywarło to na mnie wrażenie? Oprócz faktu że lubię serię Resident Evil (no dobra, trochę już tego za dużo) to podoba mi się ścisłe nawiązanie do gry, a to w końcu od niej się zaczęło. No i oczywiście nowi bohaterowie. Można też śmiało zauważyć że mało osób oglądało 2 animowane części, ze względu na hmm... nieświadomość ich istnienia lub po prostu przekonanie że "jak nie film, to dla dzieci".
Zakochany Kundel
Dobra, wiem że po gatunkach diabelnie skaczę, ale cóż - kto mi zabroni. I bez śmiechów proszę. Produkcja Disneyowska "Zakochany Kundel" to w sumie chyba jeden z pierwszych romansów jakie dzieciak z mojego rocznika miał okazję oglądać. Fabułę zna chyba każdy, nie będę się w nią zagłębiać, szczególnie że już naście lat tego dzieła nie widziałem, pamiętam więc tylko urywkowe fragmenty. Wiem jednak że wywarło to na mnie wielkie wrażenie, i pozostawiło jedynie miłe wspomnienia. Od tego czasu, między innymi, szaleję na punkcie cocker spanieli. Z ciekawostek mogę dodać, iż na nasze ekrany film trafił 40 lat po premierze światowej. Ciutkę to smutne.
Król Lew
Trzymam się starych, dobrych, sprawdzonych produkcji. Król Lew, film który chyba najlepiej pamiętam z dzieciństwa. Baa, chyba każdy z nas go pamięta, bo kto chociaż raz nie śledził przygód Simby? Film zawędrował na nasze ekrany w 1994 roku, i od tego czasu buczał w starych, dobrych magnetowidach niejednego domu. Fakt, u mnie zabuczał tylko kilka razy, ale wywarł odpowiednie wrażenie. Mamy w końcu dramat, mamy komedię, baa, nawet romans się znajdzie. Trochę dziwne, kiedy używam takich określeń do animacji? Cóż, tak wygodniej. A z ciekawostek dodam, iż nie tak dużo po premierze światowej "Króla Lwa" doszło do solidnego poruszenia w Japonii, gdyż uznali to za kopię serialu animowanego "Kimba - biały lew". Podobieństwo imion przypadkowe? Nie sądzę...
Hotaru no haka / Grobowiec Świetlików
Animacja na zakończenie. Film wywarł na mnie chyba największe wrażenie z wszystkich tutaj wymienionych. Jest to dzieło z 1988 roku, którego twórcą jest Isao Takahata. Film opowiada o życiu w trakcie wojny, i nie tak zasadniczo długo po niej. Główny bohater, Seita, w trakcie wojny traci swojego ojca, oficera marynarki wojennej. Nie tak długo po otrzymaniu wiadomości o śmierci ojca, jego matka ginie w trakcie nalotów. Razem z siostrą Setsuko przeprowadzają się do ciotki, która jednak wychowuje ich tylko i wyłącznie z konieczności. Ze względu na swoją dumę, Seita postanawia zaopiekować się siostrą do samego końca, z daleka od toksycznego towarzystwa jego ciotki. Z mojego punktu widzenia mogę dodać tylko jedno - historia zdecydowanie nie dla dzieci (no na litość, to trzeba jednak zrozumieć), opowieść o dumie, tragedii osobistej, wojnie. Pełna smutku, naprawdę gorąco każdemu polecam. Jest to również, w mojej skromnej opinii, klasyka japońskiej animacji.
No i tyle w kwestii animacji. Nie mówię że nic więcej nie wydaje się wartego uwagi, po prostu nie chcę wszystkiego wrzucać do jednego posta. Na pewno wymieniłbym tutaj równie chętnie Dead Space, na którym powstała świetna gra, czy chociażby Animatrixa, który stanowi świetne uzupełnienie niektórych wątków z trylogii. No i nie zapominajmy o Ghost in the Shell, czyli jednej z najlepszych opowieści w klimacie cyberpunku jaką miałem okazję kiedykolwiek widzieć.
piątek, 8 sierpnia 2014
Procesor na bazie mózgu. Why not ?!
Czy zastanawialiście się kiedyś dokąd może zaprowadzić nas ciągły, gwałtowny rozwój technologii? Są zarówno dobre - jak i złe strony szybkiego rozwoju technologicznego. Z jednej strony mamy nanotechnologię, medycynę, ogólnie rozumianą ochronę życia i zdrowia - z drugiej natomiast przemysł zbrojeniowy, nowe typy jednostek, pocisków, ładunków wybuchowych.
Dzisiaj mała nowinka techniczna, jako że może to być przełomowy krok na drodze do stworzenia w pełni funkcjonalnej wirtualnej rzeczywistości. Naukowcy z koncernu IBM opracowali procesor TrueNorth, który inspirowany jest ludzkim mózgiem. Chip zasadniczo wykorzystuje mniej-więcej tyle mocy co klasyczny aparat słuchowy - raptem 70mW - może jednak posiadać zdolność obliczeniową przebijającą wszystkie dzisiejsze superkomputery.
Nowością w działaniu procesora jest fakt, iż zamiast magazynując dane w jednym miejscu i wysyłać je do przetworzenia - to cudo naśladuje pracę ludzkiego mózgu. Zawiera 5,4 mld tranzystorów, łączących się w swojego rodzaju synapsy, neuroprzekaźniki itp. Nie ma potrzeby zanudzać dokładną specyfikacją, czegoś takiego po prostu do tej pory nie było.
Ale pogdybajmy sobie trochę. Nie mówię że jeden procesorek wprowadzi nas wręcz w otchłań "Matrixa", jednak może być krokiem milowym do podobnego typu doświadczeń. Wirtualna rzeczywistość, dodajmy do tego rozwój nanotechnologii i - voila - świat niczym z Cyberpunka. Ufam również, iż razem z pojawieniem się w pełni funkcjonalnej wirtualnej rzeczywistości otworzy się również nowy sektor rynku pracy - właśnie wirtualny. W końcu da nam to dwa światy, z których z obu będzie można czerpać korzyści.
Dzisiaj mała nowinka techniczna, jako że może to być przełomowy krok na drodze do stworzenia w pełni funkcjonalnej wirtualnej rzeczywistości. Naukowcy z koncernu IBM opracowali procesor TrueNorth, który inspirowany jest ludzkim mózgiem. Chip zasadniczo wykorzystuje mniej-więcej tyle mocy co klasyczny aparat słuchowy - raptem 70mW - może jednak posiadać zdolność obliczeniową przebijającą wszystkie dzisiejsze superkomputery.
Nowością w działaniu procesora jest fakt, iż zamiast magazynując dane w jednym miejscu i wysyłać je do przetworzenia - to cudo naśladuje pracę ludzkiego mózgu. Zawiera 5,4 mld tranzystorów, łączących się w swojego rodzaju synapsy, neuroprzekaźniki itp. Nie ma potrzeby zanudzać dokładną specyfikacją, czegoś takiego po prostu do tej pory nie było.
Ale pogdybajmy sobie trochę. Nie mówię że jeden procesorek wprowadzi nas wręcz w otchłań "Matrixa", jednak może być krokiem milowym do podobnego typu doświadczeń. Wirtualna rzeczywistość, dodajmy do tego rozwój nanotechnologii i - voila - świat niczym z Cyberpunka. Ufam również, iż razem z pojawieniem się w pełni funkcjonalnej wirtualnej rzeczywistości otworzy się również nowy sektor rynku pracy - właśnie wirtualny. W końcu da nam to dwa światy, z których z obu będzie można czerpać korzyści.
środa, 6 sierpnia 2014
Kot.
Pisząc tego posta zastanawiam się - kiedy umarł w nas szacunek do innych istot żywych? Kiedy przemoc stała się zabawą dla młodych, bestialstwo codziennością. Nie tak dawno temu po sieci zaczęły krążyć filmiki prezentujące właśnie takie zachowania - człowiek bijący psa, zrzucający go z mostu. Żałosne, brutalne, bezsensowne. Ale do rzeczy, nie będę dalej tego tematu męczył. Opowiem Ci historię piątkowego wieczoru, która jednak nie będzie opisywała nieziemskiej imprezy. Będzie to krótka historia, która do tej pory mnie męczy, muszę więc się tym podzielić.
Powrót w piątki z klubu, pubu, gdzie by się nie siedziało - często bywa ciężki. Dla dwójki studentów, oblewających różne okazje, również do najłatwiejszych nie należał. Nie był to jednak efekt pijaństwa - raczej zbyt głośnego i męczącego towarzystwa. Wpadliśmy na pomysł żeby przenieść się na jakąś spokojniejszą miejscówkę, jako że deszcz przestał padać. Myślę że było blisko 22, większość sklepów była pozamykana, na ulicy panował mrok - mało kto dba u nas o jakość oświetlenia, szczególnie że częstotliwość niszczenia latarni jest dość wysoka.
Podczas spaceru okołoleśną drogą, usłyszeliśmy ostre, szybkie, regularne miałczenie. Nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem, nie wydaje mi się żebym miał to również jeszcze kiedyś usłyszeć. Połączenie przerażenia, agresji i zrezygnowania w głosie kota może się na całe życie wyryć w pamięci. Oczywiście, pierwsza myśl to "o jedno za dużo", jednakże okazała się błędna. Po chwili poszukiwań znaleźliśmy kotkę, prawdopodobnie niedużo po porodzie. Nieziemsko osłabiona, przemoczona, nie ukrywam iż również śmierdziała jak skunks. No, ale czego można się spodziewać po kotce z dobrego domu. Dało się to wywnioskować, nie bała się aż tak bardzo ludzi, była po prostu zdezorientowana. I tym oto sposobem dwóch lekko podpitych studentów zrezygnowało z dalszego imprezowania - zrobiliśmy szybko spacer do sklepu, gdzie otrzymaliśmy śmietankę. Chcieliśmy trochę kocicy pomóc, w końcu nie przechodzi się "tak ot" obojętnie po usłyszeniu takiej kanonady smutku. Nie będę się długo nad nią rozpisywał - uspokoiliśmy ją, wygłaskaliśmy, napoiliśmy. Strasznie biedne zwierze, prawdopodobnie wyrzucono ją z domu gdy spodziewała się młodych. Może rodzinka nie chciała więcej problemów, może podrapała córeczkę kiedy ta zbyt blisko do niej podeszła, nie wiem. Nie mi to wiedzieć. Fakt jest taki że wyleciała na bruk, i byliśmy chyba jedynymi pomocnymi osobami. Postanowiłem wrócić następnego dnia, zobaczyć jak się trzyma, przynieść coś do jedzenia. Myślę że każdy zna to uczucie - raz w życiu człowiek czuje że coś powinien zrobić, że tak być musi, taki mały, dobry uczynek, który nic w zasadzie nie zmieni ale będzie hmm... właściwy.
"Jak pomyślał, tak też zrobił". Następnego dnia zorganizowałem sobie prostą, przenośną miseczkę z dna butelki po mineralce. Nie była to może miska zasługująca na jakąkolwiek nagrodę, ale nie o to chodzi. Spełniała swoją funkcję. Wyposażony w mleczko, rybki i miseczkę ruszyłem śmiało do celu. Nie musiałem iść długo, kotka też zbytnio się nie ruszyła. Leżała na boku, zaraz po moim podejściu uciekły od niej 2 małe kotki. Czarno brązowy i biały. Śliczne maleństwa, które nigdy nie nauczą się ufać ludziom. Popatrywały nieufnie z oddalonego o kilka metrów kamienia. Pewnie przerwałem im ceremonię żałobną, o ile koty takową mają. Bo mamusia nie miała jednak szczęścia do ludzi. Zaraz po nas pewnie przyszedł ktoś inny, kogo te miauki zirytowały. Postanowił więc zamiast głaskając - uciszyć kotkę butami. Nie powiem, dobrze wykonał swoją robotę, zgniótł ją dość dokładnie. Bo w końcu tak się teraz robi, pewnie chciał zaimponować kolegom, może chciał wyładować agresję - a jaki jest lepszy cel do tego niż zwykła, nie mogąca się ruszać, skrajnie wyczerpana kotka?
Nie wiem czy Ciebie, czytelniku, ta historia ruszyła. Ja byłem załamany kiedy zobaczyłem "mojego pieszczocha" doszczętnie zdeptanego. Bo to już był mój pieszczoch. Próbowałem nawet zaopiekować się młodymi, ale niestety nie ufają nikomu na tyle, żeby podejść blisko. Więc po prostu zostawiłem im prowiant, co jakiś czas zaglądam w tamto miejsce, żeby zobaczyć czy kręcą się gdzieś po okolicy. I cały czas czuję na sobie dwie pary małych, przerażonych oczu, spoglądających gdzieś z cienia. Nie chcą opuszczać matki, mimo że nic się dla niej nie da już zrobić.
Przesłanie tego jest bardzo proste - reaguj, proszę. Jeśli widzisz jakiekolwiek oznaki znęcania się nad zwierzętami - podejmij odpowiednie kroki. Zazwyczaj osoba która znęca się nad zwierzakiem jest po prostu zbyt dużym tchórzem żeby znęcać się nad człowiekiem, więc po jednym krzyku - ucieknie przerażona. Reaguj, bo zwierzak nie zawsze może się obronić.
Powrót w piątki z klubu, pubu, gdzie by się nie siedziało - często bywa ciężki. Dla dwójki studentów, oblewających różne okazje, również do najłatwiejszych nie należał. Nie był to jednak efekt pijaństwa - raczej zbyt głośnego i męczącego towarzystwa. Wpadliśmy na pomysł żeby przenieść się na jakąś spokojniejszą miejscówkę, jako że deszcz przestał padać. Myślę że było blisko 22, większość sklepów była pozamykana, na ulicy panował mrok - mało kto dba u nas o jakość oświetlenia, szczególnie że częstotliwość niszczenia latarni jest dość wysoka.
Podczas spaceru okołoleśną drogą, usłyszeliśmy ostre, szybkie, regularne miałczenie. Nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem, nie wydaje mi się żebym miał to również jeszcze kiedyś usłyszeć. Połączenie przerażenia, agresji i zrezygnowania w głosie kota może się na całe życie wyryć w pamięci. Oczywiście, pierwsza myśl to "o jedno za dużo", jednakże okazała się błędna. Po chwili poszukiwań znaleźliśmy kotkę, prawdopodobnie niedużo po porodzie. Nieziemsko osłabiona, przemoczona, nie ukrywam iż również śmierdziała jak skunks. No, ale czego można się spodziewać po kotce z dobrego domu. Dało się to wywnioskować, nie bała się aż tak bardzo ludzi, była po prostu zdezorientowana. I tym oto sposobem dwóch lekko podpitych studentów zrezygnowało z dalszego imprezowania - zrobiliśmy szybko spacer do sklepu, gdzie otrzymaliśmy śmietankę. Chcieliśmy trochę kocicy pomóc, w końcu nie przechodzi się "tak ot" obojętnie po usłyszeniu takiej kanonady smutku. Nie będę się długo nad nią rozpisywał - uspokoiliśmy ją, wygłaskaliśmy, napoiliśmy. Strasznie biedne zwierze, prawdopodobnie wyrzucono ją z domu gdy spodziewała się młodych. Może rodzinka nie chciała więcej problemów, może podrapała córeczkę kiedy ta zbyt blisko do niej podeszła, nie wiem. Nie mi to wiedzieć. Fakt jest taki że wyleciała na bruk, i byliśmy chyba jedynymi pomocnymi osobami. Postanowiłem wrócić następnego dnia, zobaczyć jak się trzyma, przynieść coś do jedzenia. Myślę że każdy zna to uczucie - raz w życiu człowiek czuje że coś powinien zrobić, że tak być musi, taki mały, dobry uczynek, który nic w zasadzie nie zmieni ale będzie hmm... właściwy.
"Jak pomyślał, tak też zrobił". Następnego dnia zorganizowałem sobie prostą, przenośną miseczkę z dna butelki po mineralce. Nie była to może miska zasługująca na jakąkolwiek nagrodę, ale nie o to chodzi. Spełniała swoją funkcję. Wyposażony w mleczko, rybki i miseczkę ruszyłem śmiało do celu. Nie musiałem iść długo, kotka też zbytnio się nie ruszyła. Leżała na boku, zaraz po moim podejściu uciekły od niej 2 małe kotki. Czarno brązowy i biały. Śliczne maleństwa, które nigdy nie nauczą się ufać ludziom. Popatrywały nieufnie z oddalonego o kilka metrów kamienia. Pewnie przerwałem im ceremonię żałobną, o ile koty takową mają. Bo mamusia nie miała jednak szczęścia do ludzi. Zaraz po nas pewnie przyszedł ktoś inny, kogo te miauki zirytowały. Postanowił więc zamiast głaskając - uciszyć kotkę butami. Nie powiem, dobrze wykonał swoją robotę, zgniótł ją dość dokładnie. Bo w końcu tak się teraz robi, pewnie chciał zaimponować kolegom, może chciał wyładować agresję - a jaki jest lepszy cel do tego niż zwykła, nie mogąca się ruszać, skrajnie wyczerpana kotka?
Nie wiem czy Ciebie, czytelniku, ta historia ruszyła. Ja byłem załamany kiedy zobaczyłem "mojego pieszczocha" doszczętnie zdeptanego. Bo to już był mój pieszczoch. Próbowałem nawet zaopiekować się młodymi, ale niestety nie ufają nikomu na tyle, żeby podejść blisko. Więc po prostu zostawiłem im prowiant, co jakiś czas zaglądam w tamto miejsce, żeby zobaczyć czy kręcą się gdzieś po okolicy. I cały czas czuję na sobie dwie pary małych, przerażonych oczu, spoglądających gdzieś z cienia. Nie chcą opuszczać matki, mimo że nic się dla niej nie da już zrobić.
Przesłanie tego jest bardzo proste - reaguj, proszę. Jeśli widzisz jakiekolwiek oznaki znęcania się nad zwierzętami - podejmij odpowiednie kroki. Zazwyczaj osoba która znęca się nad zwierzakiem jest po prostu zbyt dużym tchórzem żeby znęcać się nad człowiekiem, więc po jednym krzyku - ucieknie przerażona. Reaguj, bo zwierzak nie zawsze może się obronić.
niedziela, 3 sierpnia 2014
John Grisham - "Ułaskawienie" - recenzja
Zapowiedziałem pojawienie się tej recenzji jakiś czas temu, jednak przyznaję, strasznie opornie zabierało mi się do książki. Nie żeby była nudna - wciągająca jak diabli, porywająca akcja, masa intryg, polityki, nowych technologii, zaskakujących zwrotów akcji - po prostu brać i czytać, zakochać się można. Jednakże przyznaję, miałem tak zawsze przy książkach Grishama - diabelnie ciężko mi przebrnąć przez początek, a jak już to zrobię - przeczytać więcej niż 100 stron "ciągiem". No, ale do rzeczy, bo opisywać jest co.
Tytułowe ułaskawienie pojawia się już na pierwszych stronach powieści, kiedy to kończący kadencję prezydent musi zastanowić się, których gości najlepiej wypuścić z więzienia w celu "okazania dobrej woli", a których totalnie olać. Oczywiście pojawiają się tutaj również opcje przekupstwa, ale nie ma to zbytniego wpływu na całą fabułę. Z wszystkich pozycji które otrzymał - jedna była wsparta przez szczególny nacisk ze strony CIA. To właśnie nasz tytułowy Joel Backman, były prawnik, zamieszany w afery z satelitami, szpiegowskim oprogramowaniem itp - wychodzi na wolność.
Cała fabuła zasadniczo opiera się na ucieczce Joela przed... wszystkim. No, inaczej tego nie określę. Najpierw ucieka z kraju w bezpieczne miejsce, bo ma być rzekomo celem wielu osób. No, w sumie po zwolnieniu go na 14 lat przed czasem z więzienia wcale mnie to nie dziwi. Zostaje ulokowany we Włoszech, założenie jest proste - uczy się języka, wtapia się w tłum i tyle, zaczyna nowe życie. Oczywiście, to tylko historia pierwszoplanowa, co się dzieje za kulisami - dowiecie się podczas lektury. Niemniej jednak, czytając tą świetną (tak, jest świetna, mimo że ciężko się przechodzi przez początek) książkę, muszę stwierdzić jedno - spisek goni spisek, intryga goni intrygę. Jest dobrze, to lektura przy której zdecydowanie trzeba pomyśleć. A całość dodatkowo wzbogacona została "szybkim kursem językowym", gdyż uczymy się języka i części słówek/zwrotów razem z naszym bohaterem, pobierającym lekcje. A, i nawet miejsce na romans się znalazło!
Książkę polecam każdemu fanowi kryminałów, sensacji, ogólnie dzieł przy których trzeba trochę wysilić mózgownicę. Jest fajna, jest dobra, jest wielu ciekawych bohaterów, no i oczywiście fabuła - wciąga jak nic. Niby nic szczególnego, kolejna powieść szpiegowska na rynku - ale ta spodobała mi się bardzo. Oczywiście problemem jest wymieniony wcześniej początek, strasznie dużo danych, czyta się to praktycznie tak jak serię "Gra o Tron", lub innymi słowami - jak książkę telefoniczną. No, ale jak już człowiek przez to przebrnie - cud miód maliny. Mam lekką nadzieję na jakąś kolejną część, gdyż dalej pozostało kilka niewyjaśnionych wątków, jednak zobaczymy co z tego wyjdzie.
Tytułowe ułaskawienie pojawia się już na pierwszych stronach powieści, kiedy to kończący kadencję prezydent musi zastanowić się, których gości najlepiej wypuścić z więzienia w celu "okazania dobrej woli", a których totalnie olać. Oczywiście pojawiają się tutaj również opcje przekupstwa, ale nie ma to zbytniego wpływu na całą fabułę. Z wszystkich pozycji które otrzymał - jedna była wsparta przez szczególny nacisk ze strony CIA. To właśnie nasz tytułowy Joel Backman, były prawnik, zamieszany w afery z satelitami, szpiegowskim oprogramowaniem itp - wychodzi na wolność.
Cała fabuła zasadniczo opiera się na ucieczce Joela przed... wszystkim. No, inaczej tego nie określę. Najpierw ucieka z kraju w bezpieczne miejsce, bo ma być rzekomo celem wielu osób. No, w sumie po zwolnieniu go na 14 lat przed czasem z więzienia wcale mnie to nie dziwi. Zostaje ulokowany we Włoszech, założenie jest proste - uczy się języka, wtapia się w tłum i tyle, zaczyna nowe życie. Oczywiście, to tylko historia pierwszoplanowa, co się dzieje za kulisami - dowiecie się podczas lektury. Niemniej jednak, czytając tą świetną (tak, jest świetna, mimo że ciężko się przechodzi przez początek) książkę, muszę stwierdzić jedno - spisek goni spisek, intryga goni intrygę. Jest dobrze, to lektura przy której zdecydowanie trzeba pomyśleć. A całość dodatkowo wzbogacona została "szybkim kursem językowym", gdyż uczymy się języka i części słówek/zwrotów razem z naszym bohaterem, pobierającym lekcje. A, i nawet miejsce na romans się znalazło!
Książkę polecam każdemu fanowi kryminałów, sensacji, ogólnie dzieł przy których trzeba trochę wysilić mózgownicę. Jest fajna, jest dobra, jest wielu ciekawych bohaterów, no i oczywiście fabuła - wciąga jak nic. Niby nic szczególnego, kolejna powieść szpiegowska na rynku - ale ta spodobała mi się bardzo. Oczywiście problemem jest wymieniony wcześniej początek, strasznie dużo danych, czyta się to praktycznie tak jak serię "Gra o Tron", lub innymi słowami - jak książkę telefoniczną. No, ale jak już człowiek przez to przebrnie - cud miód maliny. Mam lekką nadzieję na jakąś kolejną część, gdyż dalej pozostało kilka niewyjaśnionych wątków, jednak zobaczymy co z tego wyjdzie.
piątek, 1 sierpnia 2014
Manifest Woodstockowicza
Peace, love and rock'n'roll. Piękna idea, zasadniczo Woodstockowi przyświeca od praktycznie samego początku. Dlatego drażni mnie ten cały hejt, skierowany zarówno w kierunku Owsiaka, samej idei PW jak i w kierunku samych uczestników festiwali. Cała sprawa wygląda mi na jeszcze bardziej komiczną w momencie, kiedy najwięcej do powiedzenia mają osoby które w życiu tam nie były, a sam festiwal znają z mitów, bajek i opowieści ludzi którzy byli wszędzie, wszystko widzieli itepe. Albo jeszcze lepiej - oceniają sam Woodstock po klasycznych artykułach prasowych. Otóż, niespodzianka. Kilka lat temu pisałem o PW pracę licencjacką. Może Was to zdziwi, ale zdecydowana większość artykułów prasowych była... pozytywna. Nie wiem więc skąd biorą się takie negatywne opinie. Wyznajemy dalej starą, dobrą zasadę internetową "gówno wiem, to się wypowiem"? Na to właśnie wygląda. Ale zmierzajmy do sedna - spotkałem się z pewną ilością hejtów do których po prostu muszę się ustosunkować, bo drażni mnie podejście niektórych osób.
1. Nieletni piją, zdjęcia totalnie nietrzeźwych osób leżących gdziekolwiek, sprzedają alkohol każdemu, picie zaczyna się już w pociągu.
Tak, prawda. Nieletni piją, jest też sporo pijanych ludzi, piją już od początku. Nie zamierzam się z tym spierać. Jednakże szczerze chcecie się do tego przypieprzać? Na Woodstock co roku przyjeżdża kilkaset tysięcy ludzi, cały festiwal na mniej-więcej tydzień zamienia się w gigantyczne, tętniące życiem miasto. Stopień przestępczości w tym "mieście" jest zasadniczo niższy w ciągu tygodnia niż w ciągu dnia w takich np. Katowicach. Nie, nie wyssałem tego z palca. To raport policyjny z - bodajże, żebym nie przekręcił, 2002 roku. Jeśli chcecie się dowalić do "pijących nieletnich" - wyjdźcie w piątek wieczorem pod zaprzyjaźniony monopolowy, na pewno znajdziecie ich tam całą masę, będziecie mogli ich śmiało umoralniać. Od Woodstocku w tej kwestii wara, równie dobrze można się dopieprzać w taki sposób do KAŻDEGO festiwalu odbywającego się u nas w kraju. Nie będę się wypowiadał czy picie w takich miejscach jest dobre czy złe - nigdy w życiu nie myślałem że będzie to komukolwiek przeszkadzać, szczególnie jeśli go tam nie ma.
2. Mieszanie Woodstocku z polityką, religią, "kościół Owsiaka".
To już największa i najpiękniejsza pierdoła jaką w życiu słyszałem. Jaki znowu kościół Owsiaka? Jakie wyznanie? Ludzie jeżdżą tam zrelaksować się, pobawić przy muzyce, poznać nowych ludzi. Niektórzy uczestniczą w spotkaniach tak strasznie złej i demonicznej Akademii Sztuk Przepięknych, gdzie mogą porozmawiać z politykami, muzykami, wyznaczonymi osobami z wszelkich religii. Pamiętajcie jednak o jednym - słowo klucz tutaj to MOGĄ. Nie muszą, tam nikt do niczego nie zmusi. Nie wrzucą Cię na siłę pod scenę, nie wrzucą Cię do błota, baa, nawet przymusem w Ciebie piwa nie wleją. To gdzie, po co i z kim pójdziesz - zależy tylko od Ciebie. "Róbta co chceta" w tej kwestii wcale nie zachęca do gwałtów, mordów i zepsucia - tu chodzi tylko i wyłącznie o dobrą zabawę.
3. Ludzie zachowują się jak bydlęta, kąpiele błotne, chodzenie nago itp.
Podziwiam reporterów którzy wygrzebują z tego naprawdę najgorsze zdjęcia. To jest sztuka, i to prawdziwa sztuka, żeby odnaleźć największy syf. I dzięki takim właśnie osobom sam Woodstock uznawany jest za dzieło szatana, najgorszy wrzód na świecie którego najlepiej by było wyciąć. Woodstock to jedyne miejsce które spotkałem w którym każdy do każdego podchodzi strasznie pozytywnie. Przyjechałeś sam? Posiedź przy jakiejś grupce, pogadaj z nimi a na pewno Cię przygarną. I bezpieczniej, i zabawniej. Żeby dostać przysłowiowy "wpierdol" na Woodstocku - serio, trzeba się mocno postarać. Co do kąpieli błotnych - podobno korzystnie wpływają na urodę. A bardziej na poważnie - to też fragment zabawy. Nie byłeś - nie oceniaj, to proste. Jakby było źle i niedobrze to "grzybka" by tam nie było.
4. Owsiak zły, Owsiak niedobry, Owsiak złodziej, kłamca.
Nie mi go bronić, serio. Każdy ma o nim inne zdanie, zasadniczo powiem prosto - gość organizuje festiwal dla młodzieży, na którym jest pierdyliard atrakcji, dużo znanych kapel itp - to źle? Organizuje zbiórki na dzieci i dla szpitali w ramach samego WOŚPu - to źle? Widzę często w sieci pytania pokroju "ile z tego trafia dla dzieci, a ile do jego kieszeni" - nie wiem. Nie wiem, i gówno mnie to obchodzi. Wiem natomiast że część tych pieniędzy na pewno trafia tam gdzie powinna, i to się dla mnie liczy. Nie jest to dla mnie wzór do naśladowania, nie jest to też główny obiekt nienawiści. Jestem w tej kwestii neutralny. Ale plotki, które nie są niczym potwierdzone - po prostu mnie drażnią.
Na zakończenie dodam tylko jedno - ludzie, ogarnijcie się. Woodstock kiedyś został określony jako "wentyl społeczny", pozwalający na ujście gromadzących się w ludziach negatywnych emocji. Tak, podpisuję się pod tym obiema rękami. To jedyne miejsce gdzie człowiek prawdziwie może się wyszaleć, nie przejmując się takimi pierdołami jak "co ludzie powiedzą" albo "co jak mnie szef tak zobaczy". Jeśli naprawdę chcecie się wypowiadać w kwestii PW - proszę, po prostu tam pojedźcie zamiast wyczytywać pierdoły w sieci bądź gazetach. Ocenianie eventu na podstawie plotek i opowieści to jak ocenianie czekolady po historiach o jej smaku. Oczywiście, zarzutów na Woodstock znajdzie się o wiele więcej, jednakże jedno jest pewne - to po prostu wielki festiwal, nic więcej. Większe bydło niż na Woodstocku spotkałem jadąc na wakacje nad nasze piękne, polskie morze rok temu.
1. Nieletni piją, zdjęcia totalnie nietrzeźwych osób leżących gdziekolwiek, sprzedają alkohol każdemu, picie zaczyna się już w pociągu.
Tak, prawda. Nieletni piją, jest też sporo pijanych ludzi, piją już od początku. Nie zamierzam się z tym spierać. Jednakże szczerze chcecie się do tego przypieprzać? Na Woodstock co roku przyjeżdża kilkaset tysięcy ludzi, cały festiwal na mniej-więcej tydzień zamienia się w gigantyczne, tętniące życiem miasto. Stopień przestępczości w tym "mieście" jest zasadniczo niższy w ciągu tygodnia niż w ciągu dnia w takich np. Katowicach. Nie, nie wyssałem tego z palca. To raport policyjny z - bodajże, żebym nie przekręcił, 2002 roku. Jeśli chcecie się dowalić do "pijących nieletnich" - wyjdźcie w piątek wieczorem pod zaprzyjaźniony monopolowy, na pewno znajdziecie ich tam całą masę, będziecie mogli ich śmiało umoralniać. Od Woodstocku w tej kwestii wara, równie dobrze można się dopieprzać w taki sposób do KAŻDEGO festiwalu odbywającego się u nas w kraju. Nie będę się wypowiadał czy picie w takich miejscach jest dobre czy złe - nigdy w życiu nie myślałem że będzie to komukolwiek przeszkadzać, szczególnie jeśli go tam nie ma.
2. Mieszanie Woodstocku z polityką, religią, "kościół Owsiaka".
To już największa i najpiękniejsza pierdoła jaką w życiu słyszałem. Jaki znowu kościół Owsiaka? Jakie wyznanie? Ludzie jeżdżą tam zrelaksować się, pobawić przy muzyce, poznać nowych ludzi. Niektórzy uczestniczą w spotkaniach tak strasznie złej i demonicznej Akademii Sztuk Przepięknych, gdzie mogą porozmawiać z politykami, muzykami, wyznaczonymi osobami z wszelkich religii. Pamiętajcie jednak o jednym - słowo klucz tutaj to MOGĄ. Nie muszą, tam nikt do niczego nie zmusi. Nie wrzucą Cię na siłę pod scenę, nie wrzucą Cię do błota, baa, nawet przymusem w Ciebie piwa nie wleją. To gdzie, po co i z kim pójdziesz - zależy tylko od Ciebie. "Róbta co chceta" w tej kwestii wcale nie zachęca do gwałtów, mordów i zepsucia - tu chodzi tylko i wyłącznie o dobrą zabawę.
3. Ludzie zachowują się jak bydlęta, kąpiele błotne, chodzenie nago itp.
Podziwiam reporterów którzy wygrzebują z tego naprawdę najgorsze zdjęcia. To jest sztuka, i to prawdziwa sztuka, żeby odnaleźć największy syf. I dzięki takim właśnie osobom sam Woodstock uznawany jest za dzieło szatana, najgorszy wrzód na świecie którego najlepiej by było wyciąć. Woodstock to jedyne miejsce które spotkałem w którym każdy do każdego podchodzi strasznie pozytywnie. Przyjechałeś sam? Posiedź przy jakiejś grupce, pogadaj z nimi a na pewno Cię przygarną. I bezpieczniej, i zabawniej. Żeby dostać przysłowiowy "wpierdol" na Woodstocku - serio, trzeba się mocno postarać. Co do kąpieli błotnych - podobno korzystnie wpływają na urodę. A bardziej na poważnie - to też fragment zabawy. Nie byłeś - nie oceniaj, to proste. Jakby było źle i niedobrze to "grzybka" by tam nie było.
4. Owsiak zły, Owsiak niedobry, Owsiak złodziej, kłamca.
Nie mi go bronić, serio. Każdy ma o nim inne zdanie, zasadniczo powiem prosto - gość organizuje festiwal dla młodzieży, na którym jest pierdyliard atrakcji, dużo znanych kapel itp - to źle? Organizuje zbiórki na dzieci i dla szpitali w ramach samego WOŚPu - to źle? Widzę często w sieci pytania pokroju "ile z tego trafia dla dzieci, a ile do jego kieszeni" - nie wiem. Nie wiem, i gówno mnie to obchodzi. Wiem natomiast że część tych pieniędzy na pewno trafia tam gdzie powinna, i to się dla mnie liczy. Nie jest to dla mnie wzór do naśladowania, nie jest to też główny obiekt nienawiści. Jestem w tej kwestii neutralny. Ale plotki, które nie są niczym potwierdzone - po prostu mnie drażnią.
Na zakończenie dodam tylko jedno - ludzie, ogarnijcie się. Woodstock kiedyś został określony jako "wentyl społeczny", pozwalający na ujście gromadzących się w ludziach negatywnych emocji. Tak, podpisuję się pod tym obiema rękami. To jedyne miejsce gdzie człowiek prawdziwie może się wyszaleć, nie przejmując się takimi pierdołami jak "co ludzie powiedzą" albo "co jak mnie szef tak zobaczy". Jeśli naprawdę chcecie się wypowiadać w kwestii PW - proszę, po prostu tam pojedźcie zamiast wyczytywać pierdoły w sieci bądź gazetach. Ocenianie eventu na podstawie plotek i opowieści to jak ocenianie czekolady po historiach o jej smaku. Oczywiście, zarzutów na Woodstock znajdzie się o wiele więcej, jednakże jedno jest pewne - to po prostu wielki festiwal, nic więcej. Większe bydło niż na Woodstocku spotkałem jadąc na wakacje nad nasze piękne, polskie morze rok temu.
środa, 30 lipca 2014
Czytanie ze zrozumieniem - wstęp do analizy treści.
Analiza treści to jeden z fajniejszych typów przeprowadzanych badań, w mojej prywatnej opinii. Można wywnioskować z niej praktycznie wszystko - od między innymi wahań indeksów giełdowych i przełożenia ich na bieżące wydarzenia - aż do badania wizerunków medialnych odpowiednich osób. Oczywiście, podczas samej wymienionej analizy wychodzi wiele dodatkowych, ciekawych faktów. Przeprowadzałem kilka prac badawczych w tej dziedzinie, jednym z najciekawszych było chyba porównanie "pesymizmu" różnych gazet, a konkretnie artykułów z 1 stron. Uwziąłem się na 2 głównych, opiniotwórczych gazetach jakimi są "Rzeczpospolita" i "Gazeta Wyborcza". Nie będę dokładnie przytaczał wykresów - ale jedna z nich jest pesymistyczna. Wam zostawiam odpowiedź na pytanie która ;]
Ale do rzeczy - na czym ta analiza polega. Jest to jeden z najłatwiejszych i najtańszych sposobów badań i wymaga w sumie tylko 3 rzeczy - kartki, długopisu i - uwaga, uwaga - czytania ze zrozumieniem. Badacz wybiera sobie gazetkę (i Ty możesz zostać badaczem!), wybiera sobie fakt który go interesuje - i sprawdza powiązania między jednym a drugim. Metoda jest prosta:
1. Wybierasz artykuł. Korzystamy z podobnej próby a więc albo wszystkie artykuły z 1 stron gazet, o określonej tematyce, danych autorów - do wyboru, do koloru. Ważne żeby tego nie pomieszać.
2. Bierzesz ołówek i zakreślasz to, co tyczy się różnych kwestii. Zazwyczaj w analizie stosuje się "słowa klucze" które muszą występować. Ja korzystam zawsze z analizy jakościowej, jakoś bardziej do mnie przemawia, tak więc - gatunkowo. Część traktuje o wojnie, część o odwołaniu prezydenta, część o zdrowym jedzeniu - układacie po prostu artykuły typami, do których są przyporządkowane.
3. Tu już dowolność - jeśli badamy opinię o danym wydarzeniu najłatwiej jest chyba uszeregować dalej artykuły i powybierać które są pozytywne, które negatywne.
4. Piszemy. Pisanie całej analizy i wyciąganie wniosków jest dziecinnie proste, jednakże spotkałem się z osobami na studiach dla których było to wielkim problemem. Fakt, analiza treści to klasyczne lanie wody podtrzymywane przez tabelki i wykresy, które wykonuje się na bazie ilości artykułów. Tak więc należy przysiąść przy klawiaturze i stukać aż nie ukaże się zadowalająca ilość. To nie musi być wybitnie długie - do podsumowania 70 stron samych badań, przykładów itp wystarczy 6-7 stron właściwej analizy, przedstawienia wyników i podsumowania całości.
Dlaczego wspominam tutaj o tym? Analiza treści może być bardzo przydatna - nie tylko w życiu zawodowym, przy badaniach itp - ale także w codzienności. Sztuka przeczytania i zrozumienia artykułu prasowego niezależnie jakiej gazety powoli zanika. A wystarczy tylko siąść, rozłożyć to na części pierwsze i po kilku minutach będziemy wiedzieć kto chce nam zrobić pranie mózgu - a kto po prostu przekazuje informację. Dlatego polecam wszystkim - czytajmy, analizujmy, myślmy!
Ale do rzeczy - na czym ta analiza polega. Jest to jeden z najłatwiejszych i najtańszych sposobów badań i wymaga w sumie tylko 3 rzeczy - kartki, długopisu i - uwaga, uwaga - czytania ze zrozumieniem. Badacz wybiera sobie gazetkę (i Ty możesz zostać badaczem!), wybiera sobie fakt który go interesuje - i sprawdza powiązania między jednym a drugim. Metoda jest prosta:
1. Wybierasz artykuł. Korzystamy z podobnej próby a więc albo wszystkie artykuły z 1 stron gazet, o określonej tematyce, danych autorów - do wyboru, do koloru. Ważne żeby tego nie pomieszać.
2. Bierzesz ołówek i zakreślasz to, co tyczy się różnych kwestii. Zazwyczaj w analizie stosuje się "słowa klucze" które muszą występować. Ja korzystam zawsze z analizy jakościowej, jakoś bardziej do mnie przemawia, tak więc - gatunkowo. Część traktuje o wojnie, część o odwołaniu prezydenta, część o zdrowym jedzeniu - układacie po prostu artykuły typami, do których są przyporządkowane.
3. Tu już dowolność - jeśli badamy opinię o danym wydarzeniu najłatwiej jest chyba uszeregować dalej artykuły i powybierać które są pozytywne, które negatywne.
4. Piszemy. Pisanie całej analizy i wyciąganie wniosków jest dziecinnie proste, jednakże spotkałem się z osobami na studiach dla których było to wielkim problemem. Fakt, analiza treści to klasyczne lanie wody podtrzymywane przez tabelki i wykresy, które wykonuje się na bazie ilości artykułów. Tak więc należy przysiąść przy klawiaturze i stukać aż nie ukaże się zadowalająca ilość. To nie musi być wybitnie długie - do podsumowania 70 stron samych badań, przykładów itp wystarczy 6-7 stron właściwej analizy, przedstawienia wyników i podsumowania całości.
Dlaczego wspominam tutaj o tym? Analiza treści może być bardzo przydatna - nie tylko w życiu zawodowym, przy badaniach itp - ale także w codzienności. Sztuka przeczytania i zrozumienia artykułu prasowego niezależnie jakiej gazety powoli zanika. A wystarczy tylko siąść, rozłożyć to na części pierwsze i po kilku minutach będziemy wiedzieć kto chce nam zrobić pranie mózgu - a kto po prostu przekazuje informację. Dlatego polecam wszystkim - czytajmy, analizujmy, myślmy!
poniedziałek, 28 lipca 2014
Miastowe nowości
Od zawsze wiadomo, iż podczas zakupów, jakichkolwiek czynności biznesowych czy chociażby zwyczajnej rozmowy przywiązujemy gigantyczną uwagę do wyglądu. Nie mówię tu nawet o osobistym pięknie, ale mamy pewne wzorce których się spodziewamy - dla przykładu sprzedawcę w sklepie spodziewamy się ujrzeć raczej w ubiorze firmowym niż w garniturze, biznesmena prędzej w garniturze niż w worku na ziemniaki a sprzedawcę na targu, ulicy - wyobrażamy sobie najczęściej jako staruszkę. Przynajmniej u nas zawsze tak było. Wychodząc na targ, który odbywa się w mieście 2 razy tygodniowo można było zauważyć masę staruszek siedzących na skrzynkach, krzesełkach, czymkolwiek - wykrzykujących z pełną werwą i motywacją "Poooooolski czosnek", czy wielkich, zaawansowanych wiekiem biznesmenów sprzedających na rogach 1000 gier do pegazusa czy hity z najnowszą muzyką disco-polo. Czy małe miasto, czy duże - w każdym można się tego spodziewać. Ale do rzeczy.
Temperatura na zewnątrz jakieś 30 stopni powyżej zera, wyjście z bezpiecznego, zimnego pokoju grozi ugotowaniem się w przeciągu kilkunastu minut. No ale czasem trzeba - napoje się skończyły, lodówka świeci pustkami, znacie przecież te problemy. Tak więc szybki ubiór, ogarnięcie domu - wyruszam. A tam już po pierwszych 5 minutach trafiam na stragany - zawsze były, zawsze będą, jakieś warzywka - zgodnie ze schematem, raczej starsi niż młodsi tam sprzedają, nic mnie więc nie dziwi. Kawałek dalej kolejny, i kolejny, i kolejny. Aż nie wyjdzie się na właściwą drogę gdzie wita mnie widok około 6-7 letniego chłopczyka sprzedającego bób. Albo bober, w życiu nie nauczyłem się tego odmieniać. Kawałek dalej - jego 13 letni braciszek. A może nie braciszek, tylko dzieciak z zupełnie innej familii opychającej wcześniej wymieniony... bób chyba. Kawałek dalej - urocza, około 18-letnia (no, chociaż tego pewnym być nie można) niewiasta, z wcześniej wymienionym specyfikiem. I tak co mniej-więcej 5 kroków. Przez 10 minut drogi spotkałem więcej dzieciarni sprzedającej bób niż przez całe zeszłoroczne wakacje - coś się zmieniło, i zaczęło mnie zastanawiać. Nawet nie chodzi o to że tacy młodzi - pewnie chcieli dopomóc rodzicom, każdy by pomyślał. Mieli jednak jedną, wspólną cechę - minę pokroju "zabijcie mnie, albo po prostu zabierzcie z tego miejsca". Jakby siedzieli tam, w cieniu, obżerając się lodami i popijając wodę conajmniej za karę. Najbardziej chyba rzuciła mi się w oczy wcześniej wymieniona dziewczyna - patrząc na nią widziałem prawie że scenę z Gwiezdnych Wojen, tą z Jabbą, na pewno kojarzycie o co mi chodzi. Jakby była więźniem tych potwornych, monstrualnych, złowrogich woreczków z bobem. Albo bobrem. Albo boberem. Jak zwał tak zwał. I jeszcze wydobywający się z jej ust cichy głos, brzmiący jak błaganie o pomoc:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Taki prosty widok, tak często spotykany - a wręcz zbił mnie z nóg. I spróbuj teraz przejść koło takiej obojętnie. Jakbyś odbywał marsz wstydu przez całą ulicę, kiedy ludzie wokół wytykają Cię palcami. A w głowie cały czas kołata Ci jej zdanie, i przytłacza Cię do ziemi wręcz poczucie winy:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Tak więc ostrzegam wszystkich - handlarze posiadają teraz nową umiejętność. Łapanie klienta na ładne oczy, na ratunek wręcz. Kup woreczek, spełnisz dobry uczynek - a przecież nie możesz koło takiej przejść obojętnie. No powiedz, koło biednego, zasmuconego psiaka, serwującego Ci mokre oczy - też byś przeszedł obojętnie? No nie, po prostu się nie da.
Temperatura na zewnątrz jakieś 30 stopni powyżej zera, wyjście z bezpiecznego, zimnego pokoju grozi ugotowaniem się w przeciągu kilkunastu minut. No ale czasem trzeba - napoje się skończyły, lodówka świeci pustkami, znacie przecież te problemy. Tak więc szybki ubiór, ogarnięcie domu - wyruszam. A tam już po pierwszych 5 minutach trafiam na stragany - zawsze były, zawsze będą, jakieś warzywka - zgodnie ze schematem, raczej starsi niż młodsi tam sprzedają, nic mnie więc nie dziwi. Kawałek dalej kolejny, i kolejny, i kolejny. Aż nie wyjdzie się na właściwą drogę gdzie wita mnie widok około 6-7 letniego chłopczyka sprzedającego bób. Albo bober, w życiu nie nauczyłem się tego odmieniać. Kawałek dalej - jego 13 letni braciszek. A może nie braciszek, tylko dzieciak z zupełnie innej familii opychającej wcześniej wymieniony... bób chyba. Kawałek dalej - urocza, około 18-letnia (no, chociaż tego pewnym być nie można) niewiasta, z wcześniej wymienionym specyfikiem. I tak co mniej-więcej 5 kroków. Przez 10 minut drogi spotkałem więcej dzieciarni sprzedającej bób niż przez całe zeszłoroczne wakacje - coś się zmieniło, i zaczęło mnie zastanawiać. Nawet nie chodzi o to że tacy młodzi - pewnie chcieli dopomóc rodzicom, każdy by pomyślał. Mieli jednak jedną, wspólną cechę - minę pokroju "zabijcie mnie, albo po prostu zabierzcie z tego miejsca". Jakby siedzieli tam, w cieniu, obżerając się lodami i popijając wodę conajmniej za karę. Najbardziej chyba rzuciła mi się w oczy wcześniej wymieniona dziewczyna - patrząc na nią widziałem prawie że scenę z Gwiezdnych Wojen, tą z Jabbą, na pewno kojarzycie o co mi chodzi. Jakby była więźniem tych potwornych, monstrualnych, złowrogich woreczków z bobem. Albo bobrem. Albo boberem. Jak zwał tak zwał. I jeszcze wydobywający się z jej ust cichy głos, brzmiący jak błaganie o pomoc:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Taki prosty widok, tak często spotykany - a wręcz zbił mnie z nóg. I spróbuj teraz przejść koło takiej obojętnie. Jakbyś odbywał marsz wstydu przez całą ulicę, kiedy ludzie wokół wytykają Cię palcami. A w głowie cały czas kołata Ci jej zdanie, i przytłacza Cię do ziemi wręcz poczucie winy:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Tak więc ostrzegam wszystkich - handlarze posiadają teraz nową umiejętność. Łapanie klienta na ładne oczy, na ratunek wręcz. Kup woreczek, spełnisz dobry uczynek - a przecież nie możesz koło takiej przejść obojętnie. No powiedz, koło biednego, zasmuconego psiaka, serwującego Ci mokre oczy - też byś przeszedł obojętnie? No nie, po prostu się nie da.
sobota, 26 lipca 2014
O graczach słów kilka
Gry towarzyszą wielu osobom na każdym wręcz kroku. Szukamy w nich relaksu, rozrywki, nawet w wielu sytuacjach ucieczki od rzeczywistości. Z czasem stają się dla nas odpowiednikiem bądź nawet zamiennikiem relacji międzyludzkich. Wiele interakcji odbywa się właśnie w świecie wirtualnym. Spotykamy się, rozmawiamy, bawimy i śmiejemy razem. Potrafimy rozmawiać ze znajomym online o wszystkich problemach, gdyż istnieje bardzo niskie prawdopodobieństwo że kiedykolwiek się spotkamy. Czy to jednak źle?
Osoby funkcjonujące w świecie gier mają okazję nabyć nowe, niepowtarzalne umiejętności w sposób prosty, miły i fascynujący. Spora część młodego pokolenia uczy się między innymi języków poprzez kontakty w grach MMO bądź, chociażby, poprzez wykonywanie zwykłych questów dawanych im przez program. Można oczywiście również nawiązywać nowe, często przydatne znajomości. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od podejścia omawianej jednostki. Gry stają się coraz częściej nie tylko przyjemnym sposobem spędzenia czasu, ale również skarbnicą wiedzy historycznej, językowej, rozwijają również umiejętności przywódcze i zmysł taktyczny. Dlaczego więc tyle osób, słysząc określenie "gram" - ocenia negatywnie tą subkulturę? Bo myślę, iż można już śmiało mówić o subkulturze graczy.
Nauczmy się patrzeć na ludzi poprzez różne pryzmaty. Osoby funkcjonujące w świecie wirtualnym często są uznawane za bezwartościowe a same gry - za marnowanie czasu. Czy nie jest to jednak takie samo marnowanie czasu jak wychodzenie do baru, na grille i ogniska, ogólnie rozumiana zabawa? Jedyna różnica między wymienionymi czynnościami to same interakcje. I, oczywiście, nie da się ukryć iż właśnie świat wirtualny jest idealnym miejscem dla "resocjalizacji" jednostek nieśmiałych bądź klasycznie nieobytych społecznie.
Nie zrozumcie mnie również źle. Nie uważam że grając w Counter Strike lub jakąkolwiek grę wojenną nauczymy się strzelać, że grając w strategię będziemy zdolni podbić świat. Uważam jednak, iż gracz który przykłada dużą uwagę sobie, otoczeniu i wymienionym wcześniej interakcjom - potrafi wykształcić w sobie umiejętności równoważne tym, które zdobyć można podczas normalnej, typowej pracy. Chociażby, przytaczając tutaj popularne World of Warcraft - czyż guild master, zarządzający gildiami mającymi często po kilka tysięcy osób nie nabywa w końcu umiejętności właściwych wręcz managerowi? Jak zwykle tutaj - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Na zakończenie dodam tylko jedno - nauczmy się doceniać ludzi takich, jakimi są nie patrząc przez różnego typu pryzmaty. To weszło nam w krew - oceniamy ludzi po ubiorze, muzyce, zainteresowaniach - nawet nie przejmując się dłuższym przeprowadzeniem rozmowy. Patrzmy szerzej, starajmy się wszystkich poznać i zrozumieć przed ocenieniem. Każdy ma do opowiedzenia własną, często fascynującą historię - musimy tylko nauczyć się słuchać.
Osoby funkcjonujące w świecie gier mają okazję nabyć nowe, niepowtarzalne umiejętności w sposób prosty, miły i fascynujący. Spora część młodego pokolenia uczy się między innymi języków poprzez kontakty w grach MMO bądź, chociażby, poprzez wykonywanie zwykłych questów dawanych im przez program. Można oczywiście również nawiązywać nowe, często przydatne znajomości. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od podejścia omawianej jednostki. Gry stają się coraz częściej nie tylko przyjemnym sposobem spędzenia czasu, ale również skarbnicą wiedzy historycznej, językowej, rozwijają również umiejętności przywódcze i zmysł taktyczny. Dlaczego więc tyle osób, słysząc określenie "gram" - ocenia negatywnie tą subkulturę? Bo myślę, iż można już śmiało mówić o subkulturze graczy.
Nauczmy się patrzeć na ludzi poprzez różne pryzmaty. Osoby funkcjonujące w świecie wirtualnym często są uznawane za bezwartościowe a same gry - za marnowanie czasu. Czy nie jest to jednak takie samo marnowanie czasu jak wychodzenie do baru, na grille i ogniska, ogólnie rozumiana zabawa? Jedyna różnica między wymienionymi czynnościami to same interakcje. I, oczywiście, nie da się ukryć iż właśnie świat wirtualny jest idealnym miejscem dla "resocjalizacji" jednostek nieśmiałych bądź klasycznie nieobytych społecznie.
Nie zrozumcie mnie również źle. Nie uważam że grając w Counter Strike lub jakąkolwiek grę wojenną nauczymy się strzelać, że grając w strategię będziemy zdolni podbić świat. Uważam jednak, iż gracz który przykłada dużą uwagę sobie, otoczeniu i wymienionym wcześniej interakcjom - potrafi wykształcić w sobie umiejętności równoważne tym, które zdobyć można podczas normalnej, typowej pracy. Chociażby, przytaczając tutaj popularne World of Warcraft - czyż guild master, zarządzający gildiami mającymi często po kilka tysięcy osób nie nabywa w końcu umiejętności właściwych wręcz managerowi? Jak zwykle tutaj - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Na zakończenie dodam tylko jedno - nauczmy się doceniać ludzi takich, jakimi są nie patrząc przez różnego typu pryzmaty. To weszło nam w krew - oceniamy ludzi po ubiorze, muzyce, zainteresowaniach - nawet nie przejmując się dłuższym przeprowadzeniem rozmowy. Patrzmy szerzej, starajmy się wszystkich poznać i zrozumieć przed ocenieniem. Każdy ma do opowiedzenia własną, często fascynującą historię - musimy tylko nauczyć się słuchać.
środa, 23 lipca 2014
Horror w grach - Nastrojowe Top 10 Visthara
Poprzednie Top 10 spotkało się z dużym zainteresowaniem, a nic tak nie motywuje do tworzenia kolejnych rzeczy jak świadomość, że ktokolwiek to czyta. Wpadłem nawet na pomysł żeby zrobić krótki tutorial z bardziej skomplikowanej rzeczy, jaką jest skuteczna analiza treści - ale z tym jeszcze poczekam, coby nikogo zbytnio nie zanudzić. A teraz do rzeczy, top 10 gier w tematyce horrorowej. Wcześniej tylko zaznaczę, żeby nie było nieścisłości - najlepszymi grami w tej tematyce prawie zawsze były survival horrory, nienawidzę jednak gier w których nie można strzelić do tego, co Cię goni. Tak więc zbyt wiele ich tu nie znajdziecie, myślę jednak że inne tytuły będą równie interesujące. Do dzieła!
Miejsce 10 - Left 4 Dead.
Na pierwszy ogień mam dla Was Left 4 Dead. Gra dość popularna, nie taka również stara - premierę miała w 2008 roku. Doczekała się nawet sequela - Left 4 Dead 2, jednakże zawsze bardziej "przyjemna" wydawała mi się jedynka. Całość ma banalnie prostą fabułę, która myślę że każdego w sobie rozkocha - jesteś jedną z 4 osób pozostawionych w mieście, konkretniej - jedną z 4 osób niewrażliwych na mutację. Twoim celem jest wydostanie się razem z zespołem z metropolii wypełnionej ślicznymi, milutkimi zombiaczkami. Oczywiście, autorzy trochę utrudnili zabawę - oprócz klasycznych zombiaków mamy styczność ze specjalnymi mutacjami - łowcy, tanki, wiedźmy. Mamy również całkiem spory arsenał broni i amunicji - na szczęście, bo jeśli już tank zagrodzi nam drogę - amunicja bardzo szybko się kończy. Często szybciej niż hp przeciwnika. Świetna gra, polecam każdemu na nudne wieczory bądź w celach relaksacyjnych po ciężkim dniu. Nic tak nie poprawia mojego humoru jak ubicie hord wrogów, szczególnie takich, które szybko się nie kończą.
Miejsce 9 - Amnesia - The Dark Descent.
Wspominałem na początku iż nie lubię survival horrorów, jednakże w wielu sytuacjach uznaję je za istne majstersztyki w dziedzinie strasznych gier. Atmosfera, dźwięki, słaba widoczność, świadomość że nie jesteś w stanie zniszczyć ścigającego Cię przeciwnika - to wszystko tworzy jeden, wielki, niepowtarzalny klimat. Pod tym względem Amnesia zawsze była dla mnie jednym z najlepszych produktów. W grze trafiasz do mrocznego, opuszczonego zamku. Wcielasz się w rolę Daniela, gościa który z własnej inicjatywy (ciężko to wyjaśnić...) ma amnezję. Nie ma pojęcia o niczym, oprócz jednego - jego życiu grozi niebezpieczeństwo. Poprzez całą rozgrywkę masz się ukrywać, rozwiązywać zadania, obserwować potwory i różnego typu tajemnicze zdarzenia... i modlić się, żeby nic Cię nie zauważyło bądź zaatakowało. Najczęściej korzystał będziesz z lampy, do której oczywiście podczas gry będziesz mógł znaleźć paliwo. Świetna gra, niezależnie czy patrzeć na nią jako na survival horror, czy jako na przygodówkę. Gorąco polecam, jednakże jak z każdym survi horrorem - odradzam grę w nocy.
Miejsce 8 - Dead Space.
Dead Space to gra nawiązująca swoją tematyką do japońskiego filmu animowanego o tym samym tytule. Wcielamy się w Isaaca Clarke'a, w pełni wykwalifikowanego inżyniera ze statku USS Kellion. Do załogi statku dociera sygnał ratunkowy wysłany z jednostki USS Ishimura, znanej nam z wymienionej wcześniej animacji. USS Kellion wyrusza na ratunek, jednakże jak można się spodziewać - coś idzie nie tak jak powinno, podczas lądowania pojawiają się takie i inne problemy i zmuszeni są lądować awaryjnie na Ishimurze. Początek gry nudzi niemiłosiernie - wszystkie poziomy wyglądają zasadniczo na takie same, nic się nie dzieje. Jednakże twórcy nawiązywali w grze do takich klasyków jak "Alien", "Event Horizon", więc na pewno nuda nie jest stałym elementem rozgrywki. Gra wyszła w 2008 roku, doczekała się również 2 kolejnej części, podobnej jakości. Polecam każdemu kto lubi strzelanki sci-fi utrzymywane jednak w klimatach survival horroru. Piękna i mroczna oprawa graficzna, doskonale dopasowana muzyka na pewno zagwarantują Wam wiele godzin emocjonującej rozgrywki.
Miejsce 7 - Slender: The Eight Pages.
Dość popularna i zdecydowanie bardzo znana gra, polegająca na odkrywaniu kartek. W sumie, tak można to najłatwiej opisać - zasuwasz po ciemnym lesie i okolicach, odkrywasz kartki umieszczone w losowych miejscach i uciekasz przed Slenderem. Zadaniem gracza jest odkrycie całości zanim wcześniej wymieniony potwór nas dorwie.
Slender to gra bardzo klimatyczna i jeszcze bardziej wciągająca. Ogarniający całą prawie planszę mrok, ciche odgłosy lasu, trzeszczenie ekranu gdy w pobliżu znajduje się Slender - wszystko to potrafi przerazić w odpowiedniej kombinacji. Z czystym sumieniem polecam ją każdemu kto lubi się bać. Grafika co prawda nie zachwyca, na zbyt zaawansowane animacje nie ma też co liczyć (mimo że dzieło zostało wydane w 2012), jednakże twórcy postawili na zupełnie inne wartości. Slender ma przerażać. Wychodzi mu to idealnie.
Miejsce 6 - F.E.A.R.
F.E.A.R. to skrót od First Encounter Assault Recon, czyli od jednostki w której członka się wcielamy. Zadaniem grupy jest eliminacja wszelkiego możliwego terroryzmu, podczas rozgrywki zajmujemy się odbiciem z rąk napastników siedziby korporacji technologicznej Armacham. Początki gry przypominają klasycznego FPSa - wchodzisz do budynku, strzelasz do tego co jest złe, niedobre i pruje do Ciebie z każdej możliwej broni. Nowością na te czasy były wysoko rozwinięte algorytmy SI, sprawiające że nawet stosunkowo prosta walka mogła być wyzwaniem. Oczywiście, uniwersalnym rozwiązaniem na każdy problem jak zawsze jest karabin maszynowy i parę granatów. Główny motyw horroru pojawia się dopiero po kilkunastu minutach gry. Główny bohater zaczyna mieć koszmarne wizje, widzieć różne sylwetki itp. Gra świetna, bardzo klimatyczna, szczególnie po poznaniu naszej głównej przeciwniczki - dziewczynki imieniem Alma (chyba nie ma nic wspólnego z Krakowskim Alma Tower). Polecam każdemu, zarówno jako horror - jak i FPS.
Miejsce 5 - Dead Island.
No, tej perełki w zestawieniu na pewno nie mogło zabraknąć. Dead Island dla mnie to połączenie FPSa, RPGa i klasycznego slashera. Znajdujemy się na tropikalnej wyspie, na której pojawił się wirus wywołujący mutację. Tak, mamy kolejne hordy zombiaków do pokonania. Oczywiście, wraz ze wzrostem naszego lvla (RPG jak nic) dostajemy nowe bronie, zarabiamy więcej kasy, odblokowywujemy kolejne tereny, dostajemy coraz bardziej zaawansowane zadania. Celem gry jest ucieczka z wypełnionej po brzegi zombiakami wyspy. Co ciekawe - mamy multum możliwości w kwestii modyfikacji naszych zabawek, możliwość ta strasznie przypadła mi do gustu. Można, dla przykładu, zamontować odpowiednie elektrody oraz rękojeść w broni i - voila! - mamy maczetę miotającą błyskawice. Niby "fuck logic", ale z drugiej strony strasznie przyjemna zabawka. Za produkcję odpowiedzialny był polski Techland, grafika również jest przecudowna. Polecam każdemu, na praktycznie takiej samej zasadzie jak Left 4 Dead. Wieczorny relaksik przy kilkutysięcznej armii zombiaków - jak najbardziej!
Miejsce 4 - Silent Hill 2.
Silent Hill to seria której, myślę, nie trzeba zbyt wielu osobom przedstawiać. Gra początkowo była wydawana przede wszystkim na Play Station, jednakże ze względu na wielką popularność kolejne części zostały wydane także na Xboxa oraz klasycznego PCta. Wielu osobom Silent Hill kojarzy się zapewne z filmem, pamiętajcie jednak - fabuła tego filmu musiała się skądś wziąć.
Miejsce 10 - Left 4 Dead.
Na pierwszy ogień mam dla Was Left 4 Dead. Gra dość popularna, nie taka również stara - premierę miała w 2008 roku. Doczekała się nawet sequela - Left 4 Dead 2, jednakże zawsze bardziej "przyjemna" wydawała mi się jedynka. Całość ma banalnie prostą fabułę, która myślę że każdego w sobie rozkocha - jesteś jedną z 4 osób pozostawionych w mieście, konkretniej - jedną z 4 osób niewrażliwych na mutację. Twoim celem jest wydostanie się razem z zespołem z metropolii wypełnionej ślicznymi, milutkimi zombiaczkami. Oczywiście, autorzy trochę utrudnili zabawę - oprócz klasycznych zombiaków mamy styczność ze specjalnymi mutacjami - łowcy, tanki, wiedźmy. Mamy również całkiem spory arsenał broni i amunicji - na szczęście, bo jeśli już tank zagrodzi nam drogę - amunicja bardzo szybko się kończy. Często szybciej niż hp przeciwnika. Świetna gra, polecam każdemu na nudne wieczory bądź w celach relaksacyjnych po ciężkim dniu. Nic tak nie poprawia mojego humoru jak ubicie hord wrogów, szczególnie takich, które szybko się nie kończą.
Miejsce 9 - Amnesia - The Dark Descent.
Wspominałem na początku iż nie lubię survival horrorów, jednakże w wielu sytuacjach uznaję je za istne majstersztyki w dziedzinie strasznych gier. Atmosfera, dźwięki, słaba widoczność, świadomość że nie jesteś w stanie zniszczyć ścigającego Cię przeciwnika - to wszystko tworzy jeden, wielki, niepowtarzalny klimat. Pod tym względem Amnesia zawsze była dla mnie jednym z najlepszych produktów. W grze trafiasz do mrocznego, opuszczonego zamku. Wcielasz się w rolę Daniela, gościa który z własnej inicjatywy (ciężko to wyjaśnić...) ma amnezję. Nie ma pojęcia o niczym, oprócz jednego - jego życiu grozi niebezpieczeństwo. Poprzez całą rozgrywkę masz się ukrywać, rozwiązywać zadania, obserwować potwory i różnego typu tajemnicze zdarzenia... i modlić się, żeby nic Cię nie zauważyło bądź zaatakowało. Najczęściej korzystał będziesz z lampy, do której oczywiście podczas gry będziesz mógł znaleźć paliwo. Świetna gra, niezależnie czy patrzeć na nią jako na survival horror, czy jako na przygodówkę. Gorąco polecam, jednakże jak z każdym survi horrorem - odradzam grę w nocy.
Miejsce 8 - Dead Space.
Dead Space to gra nawiązująca swoją tematyką do japońskiego filmu animowanego o tym samym tytule. Wcielamy się w Isaaca Clarke'a, w pełni wykwalifikowanego inżyniera ze statku USS Kellion. Do załogi statku dociera sygnał ratunkowy wysłany z jednostki USS Ishimura, znanej nam z wymienionej wcześniej animacji. USS Kellion wyrusza na ratunek, jednakże jak można się spodziewać - coś idzie nie tak jak powinno, podczas lądowania pojawiają się takie i inne problemy i zmuszeni są lądować awaryjnie na Ishimurze. Początek gry nudzi niemiłosiernie - wszystkie poziomy wyglądają zasadniczo na takie same, nic się nie dzieje. Jednakże twórcy nawiązywali w grze do takich klasyków jak "Alien", "Event Horizon", więc na pewno nuda nie jest stałym elementem rozgrywki. Gra wyszła w 2008 roku, doczekała się również 2 kolejnej części, podobnej jakości. Polecam każdemu kto lubi strzelanki sci-fi utrzymywane jednak w klimatach survival horroru. Piękna i mroczna oprawa graficzna, doskonale dopasowana muzyka na pewno zagwarantują Wam wiele godzin emocjonującej rozgrywki.
Miejsce 7 - Slender: The Eight Pages.
Dość popularna i zdecydowanie bardzo znana gra, polegająca na odkrywaniu kartek. W sumie, tak można to najłatwiej opisać - zasuwasz po ciemnym lesie i okolicach, odkrywasz kartki umieszczone w losowych miejscach i uciekasz przed Slenderem. Zadaniem gracza jest odkrycie całości zanim wcześniej wymieniony potwór nas dorwie.
Slender to gra bardzo klimatyczna i jeszcze bardziej wciągająca. Ogarniający całą prawie planszę mrok, ciche odgłosy lasu, trzeszczenie ekranu gdy w pobliżu znajduje się Slender - wszystko to potrafi przerazić w odpowiedniej kombinacji. Z czystym sumieniem polecam ją każdemu kto lubi się bać. Grafika co prawda nie zachwyca, na zbyt zaawansowane animacje nie ma też co liczyć (mimo że dzieło zostało wydane w 2012), jednakże twórcy postawili na zupełnie inne wartości. Slender ma przerażać. Wychodzi mu to idealnie.
Miejsce 6 - F.E.A.R.
F.E.A.R. to skrót od First Encounter Assault Recon, czyli od jednostki w której członka się wcielamy. Zadaniem grupy jest eliminacja wszelkiego możliwego terroryzmu, podczas rozgrywki zajmujemy się odbiciem z rąk napastników siedziby korporacji technologicznej Armacham. Początki gry przypominają klasycznego FPSa - wchodzisz do budynku, strzelasz do tego co jest złe, niedobre i pruje do Ciebie z każdej możliwej broni. Nowością na te czasy były wysoko rozwinięte algorytmy SI, sprawiające że nawet stosunkowo prosta walka mogła być wyzwaniem. Oczywiście, uniwersalnym rozwiązaniem na każdy problem jak zawsze jest karabin maszynowy i parę granatów. Główny motyw horroru pojawia się dopiero po kilkunastu minutach gry. Główny bohater zaczyna mieć koszmarne wizje, widzieć różne sylwetki itp. Gra świetna, bardzo klimatyczna, szczególnie po poznaniu naszej głównej przeciwniczki - dziewczynki imieniem Alma (chyba nie ma nic wspólnego z Krakowskim Alma Tower). Polecam każdemu, zarówno jako horror - jak i FPS.
Miejsce 5 - Dead Island.
No, tej perełki w zestawieniu na pewno nie mogło zabraknąć. Dead Island dla mnie to połączenie FPSa, RPGa i klasycznego slashera. Znajdujemy się na tropikalnej wyspie, na której pojawił się wirus wywołujący mutację. Tak, mamy kolejne hordy zombiaków do pokonania. Oczywiście, wraz ze wzrostem naszego lvla (RPG jak nic) dostajemy nowe bronie, zarabiamy więcej kasy, odblokowywujemy kolejne tereny, dostajemy coraz bardziej zaawansowane zadania. Celem gry jest ucieczka z wypełnionej po brzegi zombiakami wyspy. Co ciekawe - mamy multum możliwości w kwestii modyfikacji naszych zabawek, możliwość ta strasznie przypadła mi do gustu. Można, dla przykładu, zamontować odpowiednie elektrody oraz rękojeść w broni i - voila! - mamy maczetę miotającą błyskawice. Niby "fuck logic", ale z drugiej strony strasznie przyjemna zabawka. Za produkcję odpowiedzialny był polski Techland, grafika również jest przecudowna. Polecam każdemu, na praktycznie takiej samej zasadzie jak Left 4 Dead. Wieczorny relaksik przy kilkutysięcznej armii zombiaków - jak najbardziej!
Miejsce 4 - Silent Hill 2.
Silent Hill to seria której, myślę, nie trzeba zbyt wielu osobom przedstawiać. Gra początkowo była wydawana przede wszystkim na Play Station, jednakże ze względu na wielką popularność kolejne części zostały wydane także na Xboxa oraz klasycznego PCta. Wielu osobom Silent Hill kojarzy się zapewne z filmem, pamiętajcie jednak - fabuła tego filmu musiała się skądś wziąć.
W 2ce wcielamy się w postać niejakiego Jamesa Sunderlanda, 30 letniego gościa który od śmierci żony - 3 lata wcześniej - nie jest w stanie się pozbierać. Pewnego dnia otrzymuje od niej list (?!) w którym prosi go o spotkanie w ich ulubionej, najpiękniejszej i ogólnie cudownej miejscowości wypoczynkowej - Silent Hill. Zasadniczo gra to survival horror, musimy rozwiązywać masę zagadek i uciekać przed potworami (no, ewentualnie zabijać je). Wprowadza również ciekawą możliwość - nie tylko odgórny stopień trudności, ale osobne ustawianie stopnia trudności dla części zręcznościowej, a także drugiego stopnia dla części logicznej.
Miejsce 3 - SCP 087.
Schodzisz po schodach. W sumie - gdybym tyle napisał to myślę że by wystarczyło, no ale - nie przesadzajmy. Gra naprawdę polega na schodzeniu po schodach. Twórcy postawili w pełni na efekty dźwiękowe, które są dosłownie nieziemskie. Echo klatki schodowej, podwójne kroki, ciągła świadomość że coś za Tobą idzie, niepokojące dźwięki dochodzące z niższych poziomów, raz na jakiś czas pojawiające się przed Tobą efektowne twarze - to wszystko tworzy po prostu kosmiczny efekt.
Miejsce 2 - Resident Evil 4.
Kolejna gra której zdecydowanie nie trzeba przedstawiać szerszej widowni. Wcielamy się tutaj w rolę Leona S. Kennedy'ego, agenta specjalnego, którego zadaniem jest oswobodzenie córki prezydenta z rąk niezidentyfikowanych napastników. Postać Leona może być nieznana filmowym fanom Residenta, jednakże wystąpił w obu filmach animowanych (oczywiście, produkcja japońska), które polecam równie gorąco jak i grę. Ale do rzeczy. Jest to klasyczny survival horror. Mamy przeżyć w otoczeniu wielu przeciwników, w tym wieśniaków pozarażanych nieznanym wirusem, wszelkich bossów (z naprawdę rozbudowanym SI) a także wypełnić nakreślone na początku rozgrywki zadanie - wspominane wcześniej oswobodzenie córki prezydenta. Oprócz jednak części klasycznej dla FPSa - przed nami stoi również zadanie rozwiązywania kilku mniej lub bardziej wymagających zagadek. Niezależnie czy szukasz czegoś żeby się bać, czy żeby po prostu pograć - polecam Residenta. Mi najbardziej spodobała się 4ka, ale możesz śmiało sięgnąć też po wcześniejsze części.
Miejsce 1 - Outlast.
Mój prywatny faworyt, najstraszniejsza gra w jaką miałem do tej pory okazję grać. Mój osobisty rekord to 45 minut ciągłej gry, więcej po prostu nie dałem rady. Wcielamy się w rolę dziennikarza, który w poszukiwaniu prawdy włamuje się do niedawno wykupionego przez prywatną firmę zakładu psychiatrycznego. Co tam się będzie działo? Zagrajcie, nie chcę psuć zabawy. Najlepiej w nocy!
Tyle z mojej strony na chwilę obecną. Myślę o skompletowaniu w najbliższym czasie topki z animacji które oglądałem, myślę że i to powinno Wam przypaść do gustu. W razie pytań i zastrzeżeń jak zwykle - zapraszam do komentarzy. I jeszcze raz - gorąco polecam Outlasta. Gra jest naprawdę przerażająca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)