Analiza treści to jeden z fajniejszych typów przeprowadzanych badań, w mojej prywatnej opinii. Można wywnioskować z niej praktycznie wszystko - od między innymi wahań indeksów giełdowych i przełożenia ich na bieżące wydarzenia - aż do badania wizerunków medialnych odpowiednich osób. Oczywiście, podczas samej wymienionej analizy wychodzi wiele dodatkowych, ciekawych faktów. Przeprowadzałem kilka prac badawczych w tej dziedzinie, jednym z najciekawszych było chyba porównanie "pesymizmu" różnych gazet, a konkretnie artykułów z 1 stron. Uwziąłem się na 2 głównych, opiniotwórczych gazetach jakimi są "Rzeczpospolita" i "Gazeta Wyborcza". Nie będę dokładnie przytaczał wykresów - ale jedna z nich jest pesymistyczna. Wam zostawiam odpowiedź na pytanie która ;]
Ale do rzeczy - na czym ta analiza polega. Jest to jeden z najłatwiejszych i najtańszych sposobów badań i wymaga w sumie tylko 3 rzeczy - kartki, długopisu i - uwaga, uwaga - czytania ze zrozumieniem. Badacz wybiera sobie gazetkę (i Ty możesz zostać badaczem!), wybiera sobie fakt który go interesuje - i sprawdza powiązania między jednym a drugim. Metoda jest prosta:
1. Wybierasz artykuł. Korzystamy z podobnej próby a więc albo wszystkie artykuły z 1 stron gazet, o określonej tematyce, danych autorów - do wyboru, do koloru. Ważne żeby tego nie pomieszać.
2. Bierzesz ołówek i zakreślasz to, co tyczy się różnych kwestii. Zazwyczaj w analizie stosuje się "słowa klucze" które muszą występować. Ja korzystam zawsze z analizy jakościowej, jakoś bardziej do mnie przemawia, tak więc - gatunkowo. Część traktuje o wojnie, część o odwołaniu prezydenta, część o zdrowym jedzeniu - układacie po prostu artykuły typami, do których są przyporządkowane.
3. Tu już dowolność - jeśli badamy opinię o danym wydarzeniu najłatwiej jest chyba uszeregować dalej artykuły i powybierać które są pozytywne, które negatywne.
4. Piszemy. Pisanie całej analizy i wyciąganie wniosków jest dziecinnie proste, jednakże spotkałem się z osobami na studiach dla których było to wielkim problemem. Fakt, analiza treści to klasyczne lanie wody podtrzymywane przez tabelki i wykresy, które wykonuje się na bazie ilości artykułów. Tak więc należy przysiąść przy klawiaturze i stukać aż nie ukaże się zadowalająca ilość. To nie musi być wybitnie długie - do podsumowania 70 stron samych badań, przykładów itp wystarczy 6-7 stron właściwej analizy, przedstawienia wyników i podsumowania całości.
Dlaczego wspominam tutaj o tym? Analiza treści może być bardzo przydatna - nie tylko w życiu zawodowym, przy badaniach itp - ale także w codzienności. Sztuka przeczytania i zrozumienia artykułu prasowego niezależnie jakiej gazety powoli zanika. A wystarczy tylko siąść, rozłożyć to na części pierwsze i po kilku minutach będziemy wiedzieć kto chce nam zrobić pranie mózgu - a kto po prostu przekazuje informację. Dlatego polecam wszystkim - czytajmy, analizujmy, myślmy!
środa, 30 lipca 2014
poniedziałek, 28 lipca 2014
Miastowe nowości
Od zawsze wiadomo, iż podczas zakupów, jakichkolwiek czynności biznesowych czy chociażby zwyczajnej rozmowy przywiązujemy gigantyczną uwagę do wyglądu. Nie mówię tu nawet o osobistym pięknie, ale mamy pewne wzorce których się spodziewamy - dla przykładu sprzedawcę w sklepie spodziewamy się ujrzeć raczej w ubiorze firmowym niż w garniturze, biznesmena prędzej w garniturze niż w worku na ziemniaki a sprzedawcę na targu, ulicy - wyobrażamy sobie najczęściej jako staruszkę. Przynajmniej u nas zawsze tak było. Wychodząc na targ, który odbywa się w mieście 2 razy tygodniowo można było zauważyć masę staruszek siedzących na skrzynkach, krzesełkach, czymkolwiek - wykrzykujących z pełną werwą i motywacją "Poooooolski czosnek", czy wielkich, zaawansowanych wiekiem biznesmenów sprzedających na rogach 1000 gier do pegazusa czy hity z najnowszą muzyką disco-polo. Czy małe miasto, czy duże - w każdym można się tego spodziewać. Ale do rzeczy.
Temperatura na zewnątrz jakieś 30 stopni powyżej zera, wyjście z bezpiecznego, zimnego pokoju grozi ugotowaniem się w przeciągu kilkunastu minut. No ale czasem trzeba - napoje się skończyły, lodówka świeci pustkami, znacie przecież te problemy. Tak więc szybki ubiór, ogarnięcie domu - wyruszam. A tam już po pierwszych 5 minutach trafiam na stragany - zawsze były, zawsze będą, jakieś warzywka - zgodnie ze schematem, raczej starsi niż młodsi tam sprzedają, nic mnie więc nie dziwi. Kawałek dalej kolejny, i kolejny, i kolejny. Aż nie wyjdzie się na właściwą drogę gdzie wita mnie widok około 6-7 letniego chłopczyka sprzedającego bób. Albo bober, w życiu nie nauczyłem się tego odmieniać. Kawałek dalej - jego 13 letni braciszek. A może nie braciszek, tylko dzieciak z zupełnie innej familii opychającej wcześniej wymieniony... bób chyba. Kawałek dalej - urocza, około 18-letnia (no, chociaż tego pewnym być nie można) niewiasta, z wcześniej wymienionym specyfikiem. I tak co mniej-więcej 5 kroków. Przez 10 minut drogi spotkałem więcej dzieciarni sprzedającej bób niż przez całe zeszłoroczne wakacje - coś się zmieniło, i zaczęło mnie zastanawiać. Nawet nie chodzi o to że tacy młodzi - pewnie chcieli dopomóc rodzicom, każdy by pomyślał. Mieli jednak jedną, wspólną cechę - minę pokroju "zabijcie mnie, albo po prostu zabierzcie z tego miejsca". Jakby siedzieli tam, w cieniu, obżerając się lodami i popijając wodę conajmniej za karę. Najbardziej chyba rzuciła mi się w oczy wcześniej wymieniona dziewczyna - patrząc na nią widziałem prawie że scenę z Gwiezdnych Wojen, tą z Jabbą, na pewno kojarzycie o co mi chodzi. Jakby była więźniem tych potwornych, monstrualnych, złowrogich woreczków z bobem. Albo bobrem. Albo boberem. Jak zwał tak zwał. I jeszcze wydobywający się z jej ust cichy głos, brzmiący jak błaganie o pomoc:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Taki prosty widok, tak często spotykany - a wręcz zbił mnie z nóg. I spróbuj teraz przejść koło takiej obojętnie. Jakbyś odbywał marsz wstydu przez całą ulicę, kiedy ludzie wokół wytykają Cię palcami. A w głowie cały czas kołata Ci jej zdanie, i przytłacza Cię do ziemi wręcz poczucie winy:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Tak więc ostrzegam wszystkich - handlarze posiadają teraz nową umiejętność. Łapanie klienta na ładne oczy, na ratunek wręcz. Kup woreczek, spełnisz dobry uczynek - a przecież nie możesz koło takiej przejść obojętnie. No powiedz, koło biednego, zasmuconego psiaka, serwującego Ci mokre oczy - też byś przeszedł obojętnie? No nie, po prostu się nie da.
Temperatura na zewnątrz jakieś 30 stopni powyżej zera, wyjście z bezpiecznego, zimnego pokoju grozi ugotowaniem się w przeciągu kilkunastu minut. No ale czasem trzeba - napoje się skończyły, lodówka świeci pustkami, znacie przecież te problemy. Tak więc szybki ubiór, ogarnięcie domu - wyruszam. A tam już po pierwszych 5 minutach trafiam na stragany - zawsze były, zawsze będą, jakieś warzywka - zgodnie ze schematem, raczej starsi niż młodsi tam sprzedają, nic mnie więc nie dziwi. Kawałek dalej kolejny, i kolejny, i kolejny. Aż nie wyjdzie się na właściwą drogę gdzie wita mnie widok około 6-7 letniego chłopczyka sprzedającego bób. Albo bober, w życiu nie nauczyłem się tego odmieniać. Kawałek dalej - jego 13 letni braciszek. A może nie braciszek, tylko dzieciak z zupełnie innej familii opychającej wcześniej wymieniony... bób chyba. Kawałek dalej - urocza, około 18-letnia (no, chociaż tego pewnym być nie można) niewiasta, z wcześniej wymienionym specyfikiem. I tak co mniej-więcej 5 kroków. Przez 10 minut drogi spotkałem więcej dzieciarni sprzedającej bób niż przez całe zeszłoroczne wakacje - coś się zmieniło, i zaczęło mnie zastanawiać. Nawet nie chodzi o to że tacy młodzi - pewnie chcieli dopomóc rodzicom, każdy by pomyślał. Mieli jednak jedną, wspólną cechę - minę pokroju "zabijcie mnie, albo po prostu zabierzcie z tego miejsca". Jakby siedzieli tam, w cieniu, obżerając się lodami i popijając wodę conajmniej za karę. Najbardziej chyba rzuciła mi się w oczy wcześniej wymieniona dziewczyna - patrząc na nią widziałem prawie że scenę z Gwiezdnych Wojen, tą z Jabbą, na pewno kojarzycie o co mi chodzi. Jakby była więźniem tych potwornych, monstrualnych, złowrogich woreczków z bobem. Albo bobrem. Albo boberem. Jak zwał tak zwał. I jeszcze wydobywający się z jej ust cichy głos, brzmiący jak błaganie o pomoc:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Taki prosty widok, tak często spotykany - a wręcz zbił mnie z nóg. I spróbuj teraz przejść koło takiej obojętnie. Jakbyś odbywał marsz wstydu przez całą ulicę, kiedy ludzie wokół wytykają Cię palcami. A w głowie cały czas kołata Ci jej zdanie, i przytłacza Cię do ziemi wręcz poczucie winy:
"Panie, kup pan bobru, pińć złoty za worek".
Tak więc ostrzegam wszystkich - handlarze posiadają teraz nową umiejętność. Łapanie klienta na ładne oczy, na ratunek wręcz. Kup woreczek, spełnisz dobry uczynek - a przecież nie możesz koło takiej przejść obojętnie. No powiedz, koło biednego, zasmuconego psiaka, serwującego Ci mokre oczy - też byś przeszedł obojętnie? No nie, po prostu się nie da.
sobota, 26 lipca 2014
O graczach słów kilka
Gry towarzyszą wielu osobom na każdym wręcz kroku. Szukamy w nich relaksu, rozrywki, nawet w wielu sytuacjach ucieczki od rzeczywistości. Z czasem stają się dla nas odpowiednikiem bądź nawet zamiennikiem relacji międzyludzkich. Wiele interakcji odbywa się właśnie w świecie wirtualnym. Spotykamy się, rozmawiamy, bawimy i śmiejemy razem. Potrafimy rozmawiać ze znajomym online o wszystkich problemach, gdyż istnieje bardzo niskie prawdopodobieństwo że kiedykolwiek się spotkamy. Czy to jednak źle?
Osoby funkcjonujące w świecie gier mają okazję nabyć nowe, niepowtarzalne umiejętności w sposób prosty, miły i fascynujący. Spora część młodego pokolenia uczy się między innymi języków poprzez kontakty w grach MMO bądź, chociażby, poprzez wykonywanie zwykłych questów dawanych im przez program. Można oczywiście również nawiązywać nowe, często przydatne znajomości. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od podejścia omawianej jednostki. Gry stają się coraz częściej nie tylko przyjemnym sposobem spędzenia czasu, ale również skarbnicą wiedzy historycznej, językowej, rozwijają również umiejętności przywódcze i zmysł taktyczny. Dlaczego więc tyle osób, słysząc określenie "gram" - ocenia negatywnie tą subkulturę? Bo myślę, iż można już śmiało mówić o subkulturze graczy.
Nauczmy się patrzeć na ludzi poprzez różne pryzmaty. Osoby funkcjonujące w świecie wirtualnym często są uznawane za bezwartościowe a same gry - za marnowanie czasu. Czy nie jest to jednak takie samo marnowanie czasu jak wychodzenie do baru, na grille i ogniska, ogólnie rozumiana zabawa? Jedyna różnica między wymienionymi czynnościami to same interakcje. I, oczywiście, nie da się ukryć iż właśnie świat wirtualny jest idealnym miejscem dla "resocjalizacji" jednostek nieśmiałych bądź klasycznie nieobytych społecznie.
Nie zrozumcie mnie również źle. Nie uważam że grając w Counter Strike lub jakąkolwiek grę wojenną nauczymy się strzelać, że grając w strategię będziemy zdolni podbić świat. Uważam jednak, iż gracz który przykłada dużą uwagę sobie, otoczeniu i wymienionym wcześniej interakcjom - potrafi wykształcić w sobie umiejętności równoważne tym, które zdobyć można podczas normalnej, typowej pracy. Chociażby, przytaczając tutaj popularne World of Warcraft - czyż guild master, zarządzający gildiami mającymi często po kilka tysięcy osób nie nabywa w końcu umiejętności właściwych wręcz managerowi? Jak zwykle tutaj - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Na zakończenie dodam tylko jedno - nauczmy się doceniać ludzi takich, jakimi są nie patrząc przez różnego typu pryzmaty. To weszło nam w krew - oceniamy ludzi po ubiorze, muzyce, zainteresowaniach - nawet nie przejmując się dłuższym przeprowadzeniem rozmowy. Patrzmy szerzej, starajmy się wszystkich poznać i zrozumieć przed ocenieniem. Każdy ma do opowiedzenia własną, często fascynującą historię - musimy tylko nauczyć się słuchać.
Osoby funkcjonujące w świecie gier mają okazję nabyć nowe, niepowtarzalne umiejętności w sposób prosty, miły i fascynujący. Spora część młodego pokolenia uczy się między innymi języków poprzez kontakty w grach MMO bądź, chociażby, poprzez wykonywanie zwykłych questów dawanych im przez program. Można oczywiście również nawiązywać nowe, często przydatne znajomości. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od podejścia omawianej jednostki. Gry stają się coraz częściej nie tylko przyjemnym sposobem spędzenia czasu, ale również skarbnicą wiedzy historycznej, językowej, rozwijają również umiejętności przywódcze i zmysł taktyczny. Dlaczego więc tyle osób, słysząc określenie "gram" - ocenia negatywnie tą subkulturę? Bo myślę, iż można już śmiało mówić o subkulturze graczy.
Nauczmy się patrzeć na ludzi poprzez różne pryzmaty. Osoby funkcjonujące w świecie wirtualnym często są uznawane za bezwartościowe a same gry - za marnowanie czasu. Czy nie jest to jednak takie samo marnowanie czasu jak wychodzenie do baru, na grille i ogniska, ogólnie rozumiana zabawa? Jedyna różnica między wymienionymi czynnościami to same interakcje. I, oczywiście, nie da się ukryć iż właśnie świat wirtualny jest idealnym miejscem dla "resocjalizacji" jednostek nieśmiałych bądź klasycznie nieobytych społecznie.
Nie zrozumcie mnie również źle. Nie uważam że grając w Counter Strike lub jakąkolwiek grę wojenną nauczymy się strzelać, że grając w strategię będziemy zdolni podbić świat. Uważam jednak, iż gracz który przykłada dużą uwagę sobie, otoczeniu i wymienionym wcześniej interakcjom - potrafi wykształcić w sobie umiejętności równoważne tym, które zdobyć można podczas normalnej, typowej pracy. Chociażby, przytaczając tutaj popularne World of Warcraft - czyż guild master, zarządzający gildiami mającymi często po kilka tysięcy osób nie nabywa w końcu umiejętności właściwych wręcz managerowi? Jak zwykle tutaj - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Na zakończenie dodam tylko jedno - nauczmy się doceniać ludzi takich, jakimi są nie patrząc przez różnego typu pryzmaty. To weszło nam w krew - oceniamy ludzi po ubiorze, muzyce, zainteresowaniach - nawet nie przejmując się dłuższym przeprowadzeniem rozmowy. Patrzmy szerzej, starajmy się wszystkich poznać i zrozumieć przed ocenieniem. Każdy ma do opowiedzenia własną, często fascynującą historię - musimy tylko nauczyć się słuchać.
środa, 23 lipca 2014
Horror w grach - Nastrojowe Top 10 Visthara
Poprzednie Top 10 spotkało się z dużym zainteresowaniem, a nic tak nie motywuje do tworzenia kolejnych rzeczy jak świadomość, że ktokolwiek to czyta. Wpadłem nawet na pomysł żeby zrobić krótki tutorial z bardziej skomplikowanej rzeczy, jaką jest skuteczna analiza treści - ale z tym jeszcze poczekam, coby nikogo zbytnio nie zanudzić. A teraz do rzeczy, top 10 gier w tematyce horrorowej. Wcześniej tylko zaznaczę, żeby nie było nieścisłości - najlepszymi grami w tej tematyce prawie zawsze były survival horrory, nienawidzę jednak gier w których nie można strzelić do tego, co Cię goni. Tak więc zbyt wiele ich tu nie znajdziecie, myślę jednak że inne tytuły będą równie interesujące. Do dzieła!
Miejsce 10 - Left 4 Dead.
Na pierwszy ogień mam dla Was Left 4 Dead. Gra dość popularna, nie taka również stara - premierę miała w 2008 roku. Doczekała się nawet sequela - Left 4 Dead 2, jednakże zawsze bardziej "przyjemna" wydawała mi się jedynka. Całość ma banalnie prostą fabułę, która myślę że każdego w sobie rozkocha - jesteś jedną z 4 osób pozostawionych w mieście, konkretniej - jedną z 4 osób niewrażliwych na mutację. Twoim celem jest wydostanie się razem z zespołem z metropolii wypełnionej ślicznymi, milutkimi zombiaczkami. Oczywiście, autorzy trochę utrudnili zabawę - oprócz klasycznych zombiaków mamy styczność ze specjalnymi mutacjami - łowcy, tanki, wiedźmy. Mamy również całkiem spory arsenał broni i amunicji - na szczęście, bo jeśli już tank zagrodzi nam drogę - amunicja bardzo szybko się kończy. Często szybciej niż hp przeciwnika. Świetna gra, polecam każdemu na nudne wieczory bądź w celach relaksacyjnych po ciężkim dniu. Nic tak nie poprawia mojego humoru jak ubicie hord wrogów, szczególnie takich, które szybko się nie kończą.
Miejsce 9 - Amnesia - The Dark Descent.
Wspominałem na początku iż nie lubię survival horrorów, jednakże w wielu sytuacjach uznaję je za istne majstersztyki w dziedzinie strasznych gier. Atmosfera, dźwięki, słaba widoczność, świadomość że nie jesteś w stanie zniszczyć ścigającego Cię przeciwnika - to wszystko tworzy jeden, wielki, niepowtarzalny klimat. Pod tym względem Amnesia zawsze była dla mnie jednym z najlepszych produktów. W grze trafiasz do mrocznego, opuszczonego zamku. Wcielasz się w rolę Daniela, gościa który z własnej inicjatywy (ciężko to wyjaśnić...) ma amnezję. Nie ma pojęcia o niczym, oprócz jednego - jego życiu grozi niebezpieczeństwo. Poprzez całą rozgrywkę masz się ukrywać, rozwiązywać zadania, obserwować potwory i różnego typu tajemnicze zdarzenia... i modlić się, żeby nic Cię nie zauważyło bądź zaatakowało. Najczęściej korzystał będziesz z lampy, do której oczywiście podczas gry będziesz mógł znaleźć paliwo. Świetna gra, niezależnie czy patrzeć na nią jako na survival horror, czy jako na przygodówkę. Gorąco polecam, jednakże jak z każdym survi horrorem - odradzam grę w nocy.
Miejsce 8 - Dead Space.
Dead Space to gra nawiązująca swoją tematyką do japońskiego filmu animowanego o tym samym tytule. Wcielamy się w Isaaca Clarke'a, w pełni wykwalifikowanego inżyniera ze statku USS Kellion. Do załogi statku dociera sygnał ratunkowy wysłany z jednostki USS Ishimura, znanej nam z wymienionej wcześniej animacji. USS Kellion wyrusza na ratunek, jednakże jak można się spodziewać - coś idzie nie tak jak powinno, podczas lądowania pojawiają się takie i inne problemy i zmuszeni są lądować awaryjnie na Ishimurze. Początek gry nudzi niemiłosiernie - wszystkie poziomy wyglądają zasadniczo na takie same, nic się nie dzieje. Jednakże twórcy nawiązywali w grze do takich klasyków jak "Alien", "Event Horizon", więc na pewno nuda nie jest stałym elementem rozgrywki. Gra wyszła w 2008 roku, doczekała się również 2 kolejnej części, podobnej jakości. Polecam każdemu kto lubi strzelanki sci-fi utrzymywane jednak w klimatach survival horroru. Piękna i mroczna oprawa graficzna, doskonale dopasowana muzyka na pewno zagwarantują Wam wiele godzin emocjonującej rozgrywki.
Miejsce 7 - Slender: The Eight Pages.
Dość popularna i zdecydowanie bardzo znana gra, polegająca na odkrywaniu kartek. W sumie, tak można to najłatwiej opisać - zasuwasz po ciemnym lesie i okolicach, odkrywasz kartki umieszczone w losowych miejscach i uciekasz przed Slenderem. Zadaniem gracza jest odkrycie całości zanim wcześniej wymieniony potwór nas dorwie.
Slender to gra bardzo klimatyczna i jeszcze bardziej wciągająca. Ogarniający całą prawie planszę mrok, ciche odgłosy lasu, trzeszczenie ekranu gdy w pobliżu znajduje się Slender - wszystko to potrafi przerazić w odpowiedniej kombinacji. Z czystym sumieniem polecam ją każdemu kto lubi się bać. Grafika co prawda nie zachwyca, na zbyt zaawansowane animacje nie ma też co liczyć (mimo że dzieło zostało wydane w 2012), jednakże twórcy postawili na zupełnie inne wartości. Slender ma przerażać. Wychodzi mu to idealnie.
Miejsce 6 - F.E.A.R.
F.E.A.R. to skrót od First Encounter Assault Recon, czyli od jednostki w której członka się wcielamy. Zadaniem grupy jest eliminacja wszelkiego możliwego terroryzmu, podczas rozgrywki zajmujemy się odbiciem z rąk napastników siedziby korporacji technologicznej Armacham. Początki gry przypominają klasycznego FPSa - wchodzisz do budynku, strzelasz do tego co jest złe, niedobre i pruje do Ciebie z każdej możliwej broni. Nowością na te czasy były wysoko rozwinięte algorytmy SI, sprawiające że nawet stosunkowo prosta walka mogła być wyzwaniem. Oczywiście, uniwersalnym rozwiązaniem na każdy problem jak zawsze jest karabin maszynowy i parę granatów. Główny motyw horroru pojawia się dopiero po kilkunastu minutach gry. Główny bohater zaczyna mieć koszmarne wizje, widzieć różne sylwetki itp. Gra świetna, bardzo klimatyczna, szczególnie po poznaniu naszej głównej przeciwniczki - dziewczynki imieniem Alma (chyba nie ma nic wspólnego z Krakowskim Alma Tower). Polecam każdemu, zarówno jako horror - jak i FPS.
Miejsce 5 - Dead Island.
No, tej perełki w zestawieniu na pewno nie mogło zabraknąć. Dead Island dla mnie to połączenie FPSa, RPGa i klasycznego slashera. Znajdujemy się na tropikalnej wyspie, na której pojawił się wirus wywołujący mutację. Tak, mamy kolejne hordy zombiaków do pokonania. Oczywiście, wraz ze wzrostem naszego lvla (RPG jak nic) dostajemy nowe bronie, zarabiamy więcej kasy, odblokowywujemy kolejne tereny, dostajemy coraz bardziej zaawansowane zadania. Celem gry jest ucieczka z wypełnionej po brzegi zombiakami wyspy. Co ciekawe - mamy multum możliwości w kwestii modyfikacji naszych zabawek, możliwość ta strasznie przypadła mi do gustu. Można, dla przykładu, zamontować odpowiednie elektrody oraz rękojeść w broni i - voila! - mamy maczetę miotającą błyskawice. Niby "fuck logic", ale z drugiej strony strasznie przyjemna zabawka. Za produkcję odpowiedzialny był polski Techland, grafika również jest przecudowna. Polecam każdemu, na praktycznie takiej samej zasadzie jak Left 4 Dead. Wieczorny relaksik przy kilkutysięcznej armii zombiaków - jak najbardziej!
Miejsce 4 - Silent Hill 2.
Silent Hill to seria której, myślę, nie trzeba zbyt wielu osobom przedstawiać. Gra początkowo była wydawana przede wszystkim na Play Station, jednakże ze względu na wielką popularność kolejne części zostały wydane także na Xboxa oraz klasycznego PCta. Wielu osobom Silent Hill kojarzy się zapewne z filmem, pamiętajcie jednak - fabuła tego filmu musiała się skądś wziąć.
Miejsce 10 - Left 4 Dead.
Na pierwszy ogień mam dla Was Left 4 Dead. Gra dość popularna, nie taka również stara - premierę miała w 2008 roku. Doczekała się nawet sequela - Left 4 Dead 2, jednakże zawsze bardziej "przyjemna" wydawała mi się jedynka. Całość ma banalnie prostą fabułę, która myślę że każdego w sobie rozkocha - jesteś jedną z 4 osób pozostawionych w mieście, konkretniej - jedną z 4 osób niewrażliwych na mutację. Twoim celem jest wydostanie się razem z zespołem z metropolii wypełnionej ślicznymi, milutkimi zombiaczkami. Oczywiście, autorzy trochę utrudnili zabawę - oprócz klasycznych zombiaków mamy styczność ze specjalnymi mutacjami - łowcy, tanki, wiedźmy. Mamy również całkiem spory arsenał broni i amunicji - na szczęście, bo jeśli już tank zagrodzi nam drogę - amunicja bardzo szybko się kończy. Często szybciej niż hp przeciwnika. Świetna gra, polecam każdemu na nudne wieczory bądź w celach relaksacyjnych po ciężkim dniu. Nic tak nie poprawia mojego humoru jak ubicie hord wrogów, szczególnie takich, które szybko się nie kończą.
Miejsce 9 - Amnesia - The Dark Descent.
Wspominałem na początku iż nie lubię survival horrorów, jednakże w wielu sytuacjach uznaję je za istne majstersztyki w dziedzinie strasznych gier. Atmosfera, dźwięki, słaba widoczność, świadomość że nie jesteś w stanie zniszczyć ścigającego Cię przeciwnika - to wszystko tworzy jeden, wielki, niepowtarzalny klimat. Pod tym względem Amnesia zawsze była dla mnie jednym z najlepszych produktów. W grze trafiasz do mrocznego, opuszczonego zamku. Wcielasz się w rolę Daniela, gościa który z własnej inicjatywy (ciężko to wyjaśnić...) ma amnezję. Nie ma pojęcia o niczym, oprócz jednego - jego życiu grozi niebezpieczeństwo. Poprzez całą rozgrywkę masz się ukrywać, rozwiązywać zadania, obserwować potwory i różnego typu tajemnicze zdarzenia... i modlić się, żeby nic Cię nie zauważyło bądź zaatakowało. Najczęściej korzystał będziesz z lampy, do której oczywiście podczas gry będziesz mógł znaleźć paliwo. Świetna gra, niezależnie czy patrzeć na nią jako na survival horror, czy jako na przygodówkę. Gorąco polecam, jednakże jak z każdym survi horrorem - odradzam grę w nocy.
Miejsce 8 - Dead Space.
Dead Space to gra nawiązująca swoją tematyką do japońskiego filmu animowanego o tym samym tytule. Wcielamy się w Isaaca Clarke'a, w pełni wykwalifikowanego inżyniera ze statku USS Kellion. Do załogi statku dociera sygnał ratunkowy wysłany z jednostki USS Ishimura, znanej nam z wymienionej wcześniej animacji. USS Kellion wyrusza na ratunek, jednakże jak można się spodziewać - coś idzie nie tak jak powinno, podczas lądowania pojawiają się takie i inne problemy i zmuszeni są lądować awaryjnie na Ishimurze. Początek gry nudzi niemiłosiernie - wszystkie poziomy wyglądają zasadniczo na takie same, nic się nie dzieje. Jednakże twórcy nawiązywali w grze do takich klasyków jak "Alien", "Event Horizon", więc na pewno nuda nie jest stałym elementem rozgrywki. Gra wyszła w 2008 roku, doczekała się również 2 kolejnej części, podobnej jakości. Polecam każdemu kto lubi strzelanki sci-fi utrzymywane jednak w klimatach survival horroru. Piękna i mroczna oprawa graficzna, doskonale dopasowana muzyka na pewno zagwarantują Wam wiele godzin emocjonującej rozgrywki.
Miejsce 7 - Slender: The Eight Pages.
Dość popularna i zdecydowanie bardzo znana gra, polegająca na odkrywaniu kartek. W sumie, tak można to najłatwiej opisać - zasuwasz po ciemnym lesie i okolicach, odkrywasz kartki umieszczone w losowych miejscach i uciekasz przed Slenderem. Zadaniem gracza jest odkrycie całości zanim wcześniej wymieniony potwór nas dorwie.
Slender to gra bardzo klimatyczna i jeszcze bardziej wciągająca. Ogarniający całą prawie planszę mrok, ciche odgłosy lasu, trzeszczenie ekranu gdy w pobliżu znajduje się Slender - wszystko to potrafi przerazić w odpowiedniej kombinacji. Z czystym sumieniem polecam ją każdemu kto lubi się bać. Grafika co prawda nie zachwyca, na zbyt zaawansowane animacje nie ma też co liczyć (mimo że dzieło zostało wydane w 2012), jednakże twórcy postawili na zupełnie inne wartości. Slender ma przerażać. Wychodzi mu to idealnie.
Miejsce 6 - F.E.A.R.
F.E.A.R. to skrót od First Encounter Assault Recon, czyli od jednostki w której członka się wcielamy. Zadaniem grupy jest eliminacja wszelkiego możliwego terroryzmu, podczas rozgrywki zajmujemy się odbiciem z rąk napastników siedziby korporacji technologicznej Armacham. Początki gry przypominają klasycznego FPSa - wchodzisz do budynku, strzelasz do tego co jest złe, niedobre i pruje do Ciebie z każdej możliwej broni. Nowością na te czasy były wysoko rozwinięte algorytmy SI, sprawiające że nawet stosunkowo prosta walka mogła być wyzwaniem. Oczywiście, uniwersalnym rozwiązaniem na każdy problem jak zawsze jest karabin maszynowy i parę granatów. Główny motyw horroru pojawia się dopiero po kilkunastu minutach gry. Główny bohater zaczyna mieć koszmarne wizje, widzieć różne sylwetki itp. Gra świetna, bardzo klimatyczna, szczególnie po poznaniu naszej głównej przeciwniczki - dziewczynki imieniem Alma (chyba nie ma nic wspólnego z Krakowskim Alma Tower). Polecam każdemu, zarówno jako horror - jak i FPS.
Miejsce 5 - Dead Island.
No, tej perełki w zestawieniu na pewno nie mogło zabraknąć. Dead Island dla mnie to połączenie FPSa, RPGa i klasycznego slashera. Znajdujemy się na tropikalnej wyspie, na której pojawił się wirus wywołujący mutację. Tak, mamy kolejne hordy zombiaków do pokonania. Oczywiście, wraz ze wzrostem naszego lvla (RPG jak nic) dostajemy nowe bronie, zarabiamy więcej kasy, odblokowywujemy kolejne tereny, dostajemy coraz bardziej zaawansowane zadania. Celem gry jest ucieczka z wypełnionej po brzegi zombiakami wyspy. Co ciekawe - mamy multum możliwości w kwestii modyfikacji naszych zabawek, możliwość ta strasznie przypadła mi do gustu. Można, dla przykładu, zamontować odpowiednie elektrody oraz rękojeść w broni i - voila! - mamy maczetę miotającą błyskawice. Niby "fuck logic", ale z drugiej strony strasznie przyjemna zabawka. Za produkcję odpowiedzialny był polski Techland, grafika również jest przecudowna. Polecam każdemu, na praktycznie takiej samej zasadzie jak Left 4 Dead. Wieczorny relaksik przy kilkutysięcznej armii zombiaków - jak najbardziej!
Miejsce 4 - Silent Hill 2.
Silent Hill to seria której, myślę, nie trzeba zbyt wielu osobom przedstawiać. Gra początkowo była wydawana przede wszystkim na Play Station, jednakże ze względu na wielką popularność kolejne części zostały wydane także na Xboxa oraz klasycznego PCta. Wielu osobom Silent Hill kojarzy się zapewne z filmem, pamiętajcie jednak - fabuła tego filmu musiała się skądś wziąć.
W 2ce wcielamy się w postać niejakiego Jamesa Sunderlanda, 30 letniego gościa który od śmierci żony - 3 lata wcześniej - nie jest w stanie się pozbierać. Pewnego dnia otrzymuje od niej list (?!) w którym prosi go o spotkanie w ich ulubionej, najpiękniejszej i ogólnie cudownej miejscowości wypoczynkowej - Silent Hill. Zasadniczo gra to survival horror, musimy rozwiązywać masę zagadek i uciekać przed potworami (no, ewentualnie zabijać je). Wprowadza również ciekawą możliwość - nie tylko odgórny stopień trudności, ale osobne ustawianie stopnia trudności dla części zręcznościowej, a także drugiego stopnia dla części logicznej.
Miejsce 3 - SCP 087.
Schodzisz po schodach. W sumie - gdybym tyle napisał to myślę że by wystarczyło, no ale - nie przesadzajmy. Gra naprawdę polega na schodzeniu po schodach. Twórcy postawili w pełni na efekty dźwiękowe, które są dosłownie nieziemskie. Echo klatki schodowej, podwójne kroki, ciągła świadomość że coś za Tobą idzie, niepokojące dźwięki dochodzące z niższych poziomów, raz na jakiś czas pojawiające się przed Tobą efektowne twarze - to wszystko tworzy po prostu kosmiczny efekt.
Miejsce 2 - Resident Evil 4.
Kolejna gra której zdecydowanie nie trzeba przedstawiać szerszej widowni. Wcielamy się tutaj w rolę Leona S. Kennedy'ego, agenta specjalnego, którego zadaniem jest oswobodzenie córki prezydenta z rąk niezidentyfikowanych napastników. Postać Leona może być nieznana filmowym fanom Residenta, jednakże wystąpił w obu filmach animowanych (oczywiście, produkcja japońska), które polecam równie gorąco jak i grę. Ale do rzeczy. Jest to klasyczny survival horror. Mamy przeżyć w otoczeniu wielu przeciwników, w tym wieśniaków pozarażanych nieznanym wirusem, wszelkich bossów (z naprawdę rozbudowanym SI) a także wypełnić nakreślone na początku rozgrywki zadanie - wspominane wcześniej oswobodzenie córki prezydenta. Oprócz jednak części klasycznej dla FPSa - przed nami stoi również zadanie rozwiązywania kilku mniej lub bardziej wymagających zagadek. Niezależnie czy szukasz czegoś żeby się bać, czy żeby po prostu pograć - polecam Residenta. Mi najbardziej spodobała się 4ka, ale możesz śmiało sięgnąć też po wcześniejsze części.
Miejsce 1 - Outlast.
Mój prywatny faworyt, najstraszniejsza gra w jaką miałem do tej pory okazję grać. Mój osobisty rekord to 45 minut ciągłej gry, więcej po prostu nie dałem rady. Wcielamy się w rolę dziennikarza, który w poszukiwaniu prawdy włamuje się do niedawno wykupionego przez prywatną firmę zakładu psychiatrycznego. Co tam się będzie działo? Zagrajcie, nie chcę psuć zabawy. Najlepiej w nocy!
Tyle z mojej strony na chwilę obecną. Myślę o skompletowaniu w najbliższym czasie topki z animacji które oglądałem, myślę że i to powinno Wam przypaść do gustu. W razie pytań i zastrzeżeń jak zwykle - zapraszam do komentarzy. I jeszcze raz - gorąco polecam Outlasta. Gra jest naprawdę przerażająca.
wtorek, 22 lipca 2014
Ku chwale Albatrosa!
No, może nie powinno to brzmieć aż tak pochwalnie, ale miłą niespodziankę mi zgotowali, nie powiem. W najbliższym (pojęcie względne) czasie możecie spodziewać się 2 recenzji z dostarczonych mi książek. Są to John Grisham - "Ułaskawienie" oraz Graham Masterton - "Imperium"
Krótki rzut oka po obu, a konkretnie po notatkach dołączonych do książek:
""Imperium" - książka jest epicką opowieścią o burzliwych losach Lucy Darling. Nastoletnia Lucy,wychowywana samotnie przez ledwo wiążącego koniec z końcem ojca, sklepikarza w małym miasteczku Oak City w stanie Kansas, marzy by wyrwać się w wielki świat balów, przyjęć i tańców, wyjść za mąż za lorda, księcia albo milionera i korzystać z uroków życia. Niespodziewanie staje się dziedziczką i jedyną właścicielką naftowego biznesu wuja Caspera, brata zmarłej matki Lucy - wyjątkowo podejrzanego typa, awanturnika, kombinatora i alkoholika. Obracanie się w kręgach wyższych sfer to teraz jej codzienność. Jako nuworyszka będzie jednak musiała zawalczyć o akceptację towarzystwa i stoczyć bitwę ze swoim sercem, które nie chce tak łatwo zrezygnować z pierwszej miłości." Taki opis zafundowało mi wydawnictwo Albatros. Co prawda, pierwsze co mi się nasuwa na myśl to piękny cytat "I have bad feelings about this" ale litości - przecież to Masterton. Jeszcze na ani jednej jego książce się nie zawiodłem, myślę więc że na tej, mimo iż zalatuje romansem, też się nie przejadę. Coming soon!
Druga książka to "Ułaskawienie" Johna Grishama. Znowu, ze względu na brak znajomości książki (kwadrans temu wyjąłem ją z koperty, sami wiecie) zaserwuję Wam opis Albatrosowy:
"Ustępujący ze stanowiska prezydent USA ulega naciskom dyrektora CIA i w ostatnich godzinach urzędowania ułaskawia Joela Backmana, waszyngtońskiego prawnika po pięćdziesiątce, skazanego na dwadzieścia lat więzienia za rzekomą zdradę stanu. Backman był wcześniej potężnym lobbystą, działającym na rzecz obcych rządów, ogromnych korporacji, bogatych firm. Stracił wszystko, łącznie z wolnością, ponieważ podjął się pośrednictwa w sprzedaży oprogramowania, dającego kontrolę nad supertajnym i niespotykanie zaawansowanym technologicznie szpiegowskim systemem satelitarnym. Twórcami tego oprogramowania byli trzej pakistańscy informatycy, którzy przypadkiem odkryli istnienie systemu satelitów i włamali się do niego. Schwytany przez FBI Backman nie wyjawił jednak najważniejszego: gdzie są ukryte dyski z hakerskim oprogramowaniem, kontrolującym satelity".
No, i tym oto sposobem wszedłem w posiadanie mocnego kryminału, jak znam twórczość Grishama, oraz dobrej powieści historycznej, prawdopodobnie łączonej z romansem. Jak znam siebie, moje lenistwo i priorytety - pierwszą książką którą dla Was zrecenzuję będzie "Ułaskawienie". 462 strony, nic tylko brać się za czytanie. A jeszcze lepiej - bo obie ciągle pachną świeżością. Nie ma nic wspanialszego niż aromat nowej książki. Tak więc - oczekujcie z niecierpliwością, a w niedługim czasie pewnie skonstruuję kolejne top 10, poprzednie przyjęło się bardzo dobrze.
Krótki rzut oka po obu, a konkretnie po notatkach dołączonych do książek:
""Imperium" - książka jest epicką opowieścią o burzliwych losach Lucy Darling. Nastoletnia Lucy,wychowywana samotnie przez ledwo wiążącego koniec z końcem ojca, sklepikarza w małym miasteczku Oak City w stanie Kansas, marzy by wyrwać się w wielki świat balów, przyjęć i tańców, wyjść za mąż za lorda, księcia albo milionera i korzystać z uroków życia. Niespodziewanie staje się dziedziczką i jedyną właścicielką naftowego biznesu wuja Caspera, brata zmarłej matki Lucy - wyjątkowo podejrzanego typa, awanturnika, kombinatora i alkoholika. Obracanie się w kręgach wyższych sfer to teraz jej codzienność. Jako nuworyszka będzie jednak musiała zawalczyć o akceptację towarzystwa i stoczyć bitwę ze swoim sercem, które nie chce tak łatwo zrezygnować z pierwszej miłości." Taki opis zafundowało mi wydawnictwo Albatros. Co prawda, pierwsze co mi się nasuwa na myśl to piękny cytat "I have bad feelings about this" ale litości - przecież to Masterton. Jeszcze na ani jednej jego książce się nie zawiodłem, myślę więc że na tej, mimo iż zalatuje romansem, też się nie przejadę. Coming soon!
Druga książka to "Ułaskawienie" Johna Grishama. Znowu, ze względu na brak znajomości książki (kwadrans temu wyjąłem ją z koperty, sami wiecie) zaserwuję Wam opis Albatrosowy:
"Ustępujący ze stanowiska prezydent USA ulega naciskom dyrektora CIA i w ostatnich godzinach urzędowania ułaskawia Joela Backmana, waszyngtońskiego prawnika po pięćdziesiątce, skazanego na dwadzieścia lat więzienia za rzekomą zdradę stanu. Backman był wcześniej potężnym lobbystą, działającym na rzecz obcych rządów, ogromnych korporacji, bogatych firm. Stracił wszystko, łącznie z wolnością, ponieważ podjął się pośrednictwa w sprzedaży oprogramowania, dającego kontrolę nad supertajnym i niespotykanie zaawansowanym technologicznie szpiegowskim systemem satelitarnym. Twórcami tego oprogramowania byli trzej pakistańscy informatycy, którzy przypadkiem odkryli istnienie systemu satelitów i włamali się do niego. Schwytany przez FBI Backman nie wyjawił jednak najważniejszego: gdzie są ukryte dyski z hakerskim oprogramowaniem, kontrolującym satelity".
No, i tym oto sposobem wszedłem w posiadanie mocnego kryminału, jak znam twórczość Grishama, oraz dobrej powieści historycznej, prawdopodobnie łączonej z romansem. Jak znam siebie, moje lenistwo i priorytety - pierwszą książką którą dla Was zrecenzuję będzie "Ułaskawienie". 462 strony, nic tylko brać się za czytanie. A jeszcze lepiej - bo obie ciągle pachną świeżością. Nie ma nic wspanialszego niż aromat nowej książki. Tak więc - oczekujcie z niecierpliwością, a w niedługim czasie pewnie skonstruuję kolejne top 10, poprzednie przyjęło się bardzo dobrze.
poniedziałek, 21 lipca 2014
Krótki początek podboju świata.
Ambitne, prawda? Takie właśnie ma być. Myślę że jeszcze nie zdążyłem Cię do siebie zrazić, nie wątpię jednak iż może się to zdarzyć w przyszłości. Jestem Visthar, człowiek wielu pasji, ekonomista, socjolog, hobbysta. Jako dziecko chciałem być popularny, mieć dobrą pracę, piękną kobietę, dom i dzieci. Z wiekiem jednak, co sam doskonale wiesz, niektóre marzenia znikają, zmieniają się również priorytety. Nie zmieniło się tylko jedno - pęd do dzielenia się z ludźmi swoim zdaniem. Wiele osób przez to mnie znienawidziło a wiele dopiero znienawidzi. Tak bywa, tak być musi.
Współpracowałem z kilkoma wydawnictwami, od niedawna bloguję również dla horroryfb.blogspot.com. Za namową administracji - założyłem również własnego bloga. Ideą wstępną było wrzucanie recenzji książek, filmów, wszystkiego. Ale to za mało, potrzebuję pisać. Lubię to robić, popełniam błędy, ciągle się uczę, mam jednak swoje, niepowtarzalne zdanie na wiele tematów. Gotuję, oglądam filmy, gram, kocham analizy wszelkiego typu. To jest moje powitanie. Nie dałem rady przywitać się wcześniej, zamiast tego zawaliłem Cię, drogi czytelniku, kilkoma recenzjami, między innymi takich "dzieł" jak Robocroc. Nie będę mówił że nic takiego więcej nie będzie miało miejsca - brzydzę się kłamstwem. Na pewno znajdą się tu recenzje gier, filmów, książek - wszystkiego to co lubię, znam i o czym mogę się wypowiedzieć. Spodziewaj się również przepisów kulinarnych - mogę je wrzucać, lubię również gotować.
Nie traktuj tego jak bloga recenzenckiego, nie traktuj tego jak poradnika kulinarnego, traktuj to jako codzienną porcję energii. No, może nie codzienną, wszystko się może wydarzyć. Ale częstą, zdecydowanie częstą.
Ideą Kreatora Opinii Publicznej (KOP w skrócie, chwytliwa nazwa) jest dzielenie się z Tobą opiniami. Ale pamiętaj - to działa w dwie strony. Ja również pragnę poznać Twoją opinię, chcę się do niej odpowiednio ustosunkować i poprowadzić w tym temacie dyskusję. Jeśli się ze mną nie zgadzasz - powiedz o tym. Jeśli coś Ci się podoba - również chcę o tym wiedzieć. Chcę z Tobą rozmawiać, chcę poznać Twoją opinię kiedy już przekażę Ci własną. Dzielę się z Tobą całym sobą - moim sposobem bycia, sposobem myślenia, tym co lubię, czego nie lubię i co mnie wybitnie drażni. W kinie. W muzyce. W społeczeństwie.
Jestem Visthar. Niech świat o mnie usłyszy.
Współpracowałem z kilkoma wydawnictwami, od niedawna bloguję również dla horroryfb.blogspot.com. Za namową administracji - założyłem również własnego bloga. Ideą wstępną było wrzucanie recenzji książek, filmów, wszystkiego. Ale to za mało, potrzebuję pisać. Lubię to robić, popełniam błędy, ciągle się uczę, mam jednak swoje, niepowtarzalne zdanie na wiele tematów. Gotuję, oglądam filmy, gram, kocham analizy wszelkiego typu. To jest moje powitanie. Nie dałem rady przywitać się wcześniej, zamiast tego zawaliłem Cię, drogi czytelniku, kilkoma recenzjami, między innymi takich "dzieł" jak Robocroc. Nie będę mówił że nic takiego więcej nie będzie miało miejsca - brzydzę się kłamstwem. Na pewno znajdą się tu recenzje gier, filmów, książek - wszystkiego to co lubię, znam i o czym mogę się wypowiedzieć. Spodziewaj się również przepisów kulinarnych - mogę je wrzucać, lubię również gotować.
Nie traktuj tego jak bloga recenzenckiego, nie traktuj tego jak poradnika kulinarnego, traktuj to jako codzienną porcję energii. No, może nie codzienną, wszystko się może wydarzyć. Ale częstą, zdecydowanie częstą.
Ideą Kreatora Opinii Publicznej (KOP w skrócie, chwytliwa nazwa) jest dzielenie się z Tobą opiniami. Ale pamiętaj - to działa w dwie strony. Ja również pragnę poznać Twoją opinię, chcę się do niej odpowiednio ustosunkować i poprowadzić w tym temacie dyskusję. Jeśli się ze mną nie zgadzasz - powiedz o tym. Jeśli coś Ci się podoba - również chcę o tym wiedzieć. Chcę z Tobą rozmawiać, chcę poznać Twoją opinię kiedy już przekażę Ci własną. Dzielę się z Tobą całym sobą - moim sposobem bycia, sposobem myślenia, tym co lubię, czego nie lubię i co mnie wybitnie drażni. W kinie. W muzyce. W społeczeństwie.
Jestem Visthar. Niech świat o mnie usłyszy.
Horrory warte uwagi - Top 10 Visthara
No cóż, trochę już siedzę w temacie ogólnie rozumianego horroru. Mam swoje wyznaczniki tego, który film uważam za świetny, wszystko też zależy od humoru, nastroju, danego dnia. Ale to myślę że mają wszyscy. Dla przykładu - po ciężkim dniu doceniam film z masą krwi, zombiaków i zerową fabułą, przy którym nie trzeba się zbytnio główkować. Mamy prostego bohatera, wiemy że ma zabić arcywroga i uratować świat. Taka fabuła jest często wystarczająca. Inaczej ma się sprawa przy wieczorkach filmowych w gronie znajomych - pewne jest, że horror wtedy straszny nie będzie, więc celuje się w fabułę, ewentualne "straszne momenty" itp. Poprzez wiele lat oglądania wszelakich produkcji - nie trafiłem jeszcze na ranking najbardziej interesujących filmów, tak więc w poście tym postaram się zamieścić 10 filmów które wywarły na mnie największe wrażenie, razem z podsumowaniami i krótkim zarysem fabularnym. Do dzieła więc!
Miejsce 10 - Sinister.
Sinister premierę swoją miał w 2012 roku. Jest to prosta (no, może nie do końca taka prosta) historia pisarza powieści kryminalnych. Przeprowadza się on razem z rodziną do nowego domu, w poszukiwaniu, że tak to określę, natchnienia. Podczas wędrówek po nowym miejscu zamieszkania odkrywa na strychu projektor z filmami, ukazujący przeszłość domu w którym mieszkają.
Nie jest to horror, mający na celu sprawdzać jak wysoko wyskoczymy (no, chyba że jednak jest...). Stawia nas natomiast przed wieloma tajemnicami, które widz rozwiązuje razem z ekranowymi bohaterami. Poprzez mroczną fabułę, która z biegiem czasu coraz bardziej się rozwiewa, nieuchronnie zmierzamy do dobrego, mocnego zakończenia filmu. Czy oglądałem go z "zapartym tchem"? Tak, myślę że to dobre określenie. Poleciłbym go również z czystym sumieniem każdemu fanowi, niezależnie jakiego typu filmów grozy. "Sinister" jest świetnym filmem, który sprawdza się perfekcyjnie niezależnie od towarzystwa.
Miejsce 9 - Event Horizon.
Event Horizon, znany u nas jako "Ukryty Wymiar" premierę miał w 1997 roku. Efekty specjalne w mojej osobistej opinii stoją na bardzo wysokim poziomie, fabuła również strasznie przypadła mi do gustu. W roku 2040 w przestrzeń kosmiczną wylatuje eksperymentalny statek Event Horizon. Oczywiście, jak to bywa z eksperymentalnymi projektami - coś idzie nie tak i ziemia traci kontakt z jednostką. 7 lat później niespodziewanie sygnały docierają ponownie do ziemi, władze organizują więc ekipę ratunkową mającą sprawdzić co właściwie stało się na Event Horizon, a także gdzie był przez ostatnie 7 lat.
Całą ekipą dowodzi znany nam z Matrixa Morfeusz (Laurence Fishburne), znany w filmie jako kapitan Miller. Jak można się spodziewać misja ratunkowa też ma problemy, ich statek psuje się tuż obok Event Horizon. Co znajdują na pokładzie? Gdzie załoga spędziła ostatnie 7 lat? Sprawdźcie sami, na pewno się nie zawiedziecie. Film mocny, świetne efekty, popieprzona fabuła. Polecam!
Miejsce 8 - Shutter.
czwartek, 17 lipca 2014
T.C. McCarthy - "Podziemna Wojna: Genoboty" - recenzja
T.C. McCarthy to autor licznych nowel, mający na swoim koncie między innymi Gremline, Exogene, Chimera. Uzyskał stopień doktora na Uniwersytecie Georgia, ukończył również Uniwersytet Virginia. Ze względu na swoją pracę jako ekspert od patentów w dziedzinie biotechnologii kompleksowej oraz późniejszą karierę w CIA zyskał wyjątkowe możliwości jako autor science - fiction. Miał wgląd w zagraniczną technologię militarną oraz systemy broni, mógł je również analizować. Mógł również przyjrzeć się działaniom wojennym z punktu widzenia analityka, podczas ataków sił amerykańskich na Afganistan.
"Podziemna Wojna: Genoboty" opisuje wojnę przyszłości, w której zamiast normalnych, znanych nam broni, korzysta się z miotaczy plazmowych, specjalnych skafandrów, bombardowań kinetycznych i wielu innych. Jednakże, nawet w tak zaawansowanym technologicznie świecie musiało się znaleźć miejsce na stare, dobre atomówki. Jest to zasadniczo relacja "z pierwszej ręki" z działań prowadzonych na froncie, podczas wojny z Rosją o złoża niezwykle rzadkich metali.
Oscar Wendell, główny bohater książki, to reporter gazety "Stars and Stripes". Dzięki odpowiednim kontaktom i wysokim łapówkom udaje mu się dostać na front w celu napisania artykułu. Wojny zdominowane są przez nowoczesną technologię, genetycznie modyfikowanych żołnierzy, każdy człowiek wyposażony jest również w specjalistyczną zbroję, rodem wręcz z Fallouta, mającą za zadanie teoretycznie ratować mu życie. Jak jednak dowiadujemy się z późniejszych relacji książkowych - nie zawsze jej się udaje. "Podziemna Wojna" to porywająca opowieść o walce, transformacji człowieka, poszukiwaniu celu. Opowieść zawierająca w sobie wiele wątków, masę przewijających się postaci. W całej akcji wojennej, ucieczkach, potyczkach, udaje się nawet autorowi zamieścić kilka wątków miłosnych. Dla każdego czytelnika mam tylko jedną radę - nie przywiązujcie się zbytnio do postaci. Można powiedzieć że następuje tam dość szybka rotacja.
Na odwrocie książki możemy przeczytać jedno hasło, które zasadniczo tłumaczy ją całą. "Wojna uzależnia i fascynuje". Oscar Wendell przyjechał na front szukając sławy, pomysłu na artykuł. Poprzez lekturę obserwujemy jego coraz bardziej postępującą zmianę. Załamania psychiczne, depresje, myśli samobójcze. Książka stanowiła dla mnie wspaniałe studium psychiki człowieka nie tylko wystawionego na śmiertelne niebezpieczeństwo, ale z własnej woli wielokrotnie do niego wracającego. Jest to wyprawa od reportera, zwykłego cywila, przez nawet ćpuna - aż do osoby, która może nazywać siebie żołnierzem. Wendell przechodząc przez piekło nie tylko zahartował się, znalazł jednocześnie jakiś cel w swoim życiu a także nadzieję na lepszą przyszłość. Gorąco polecam każdemu fanowi tego typu literatury a także osobom które dopiero zaczynają swoją przygodę z światem science-fiction. Dużo akcji, wiele wątków, świetny humor - to wszystko sprawia że "Podziemna Wojna: Genoboty" to książka jedyna w swoim rodzaju. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy trylogii.
"Podziemna Wojna: Genoboty" opisuje wojnę przyszłości, w której zamiast normalnych, znanych nam broni, korzysta się z miotaczy plazmowych, specjalnych skafandrów, bombardowań kinetycznych i wielu innych. Jednakże, nawet w tak zaawansowanym technologicznie świecie musiało się znaleźć miejsce na stare, dobre atomówki. Jest to zasadniczo relacja "z pierwszej ręki" z działań prowadzonych na froncie, podczas wojny z Rosją o złoża niezwykle rzadkich metali.
Oscar Wendell, główny bohater książki, to reporter gazety "Stars and Stripes". Dzięki odpowiednim kontaktom i wysokim łapówkom udaje mu się dostać na front w celu napisania artykułu. Wojny zdominowane są przez nowoczesną technologię, genetycznie modyfikowanych żołnierzy, każdy człowiek wyposażony jest również w specjalistyczną zbroję, rodem wręcz z Fallouta, mającą za zadanie teoretycznie ratować mu życie. Jak jednak dowiadujemy się z późniejszych relacji książkowych - nie zawsze jej się udaje. "Podziemna Wojna" to porywająca opowieść o walce, transformacji człowieka, poszukiwaniu celu. Opowieść zawierająca w sobie wiele wątków, masę przewijających się postaci. W całej akcji wojennej, ucieczkach, potyczkach, udaje się nawet autorowi zamieścić kilka wątków miłosnych. Dla każdego czytelnika mam tylko jedną radę - nie przywiązujcie się zbytnio do postaci. Można powiedzieć że następuje tam dość szybka rotacja.
Na odwrocie książki możemy przeczytać jedno hasło, które zasadniczo tłumaczy ją całą. "Wojna uzależnia i fascynuje". Oscar Wendell przyjechał na front szukając sławy, pomysłu na artykuł. Poprzez lekturę obserwujemy jego coraz bardziej postępującą zmianę. Załamania psychiczne, depresje, myśli samobójcze. Książka stanowiła dla mnie wspaniałe studium psychiki człowieka nie tylko wystawionego na śmiertelne niebezpieczeństwo, ale z własnej woli wielokrotnie do niego wracającego. Jest to wyprawa od reportera, zwykłego cywila, przez nawet ćpuna - aż do osoby, która może nazywać siebie żołnierzem. Wendell przechodząc przez piekło nie tylko zahartował się, znalazł jednocześnie jakiś cel w swoim życiu a także nadzieję na lepszą przyszłość. Gorąco polecam każdemu fanowi tego typu literatury a także osobom które dopiero zaczynają swoją przygodę z światem science-fiction. Dużo akcji, wiele wątków, świetny humor - to wszystko sprawia że "Podziemna Wojna: Genoboty" to książka jedyna w swoim rodzaju. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy trylogii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)